top of page

Bliźniacze refleksje

 

 

 

Puentując burzliwą dyskusję nad astrologicznie uwarunkowanymi predyspozycjami dowolnego Bliźniaka do pływania po powierzchni dowolnego problemu, przyjaciółka dokarmiła mnie komplementem: Małgorzato, uważam, że powinnaś rządzić światem. Byłby bałagan, ale za to jaki twórczy. Tyle wstępu. Czas na twórcze refleksje, niech będą dwie:

 

 

o pisaniu dziennika:

 

od dawna noszę się z zamiarem - czy raczej roznosi mnie zamiar - zaprowadzenia dziennika. Ta forma rozprawiania się z codziennością wychodzi naprzeciw wielu ambiwalentnym potrzebom, choć nie mam jeszcze wiedzy, czy choć odrobinę je zaspokaja. Znajoma kręcąca się po obrzeżach literacko-piśmienniczych poradziła: Pisz o tym, co nierealne – albo o tym, co realne, a pozwoli Ci to być kimś innym – albo sobą. W każdym razie pisanie stwarza pewien komfort. Jestem przekonana, że w każdym z możliwych wariantów - dyskomfort także.

Jako astrologiczny Bliźniak zostałam w naturalny sposób solidnie przystosowana do sprawnego funkcjonowania w (mikro)klimacie sprzecznych pokus i potrzeb, a w konsekwencji – sprzecznych działań, a także do równie sprzecznych przyjemności i problemów związanych z oddawaniem się we władanie wyżej wymienionym, jak i emocji generowanych w tzw. trakcie. Mądra Matka Natura uposażyła mnie na szczęście jednocześnie, jako typowego (immanentnie sprzeczne? niech żyje decorum!) Bliźniaka, w komplet mechanizmów umożliwiających Absolutną Adaptację (czy będzie – jak mawia wyrosły na naszych oczach klasyk - semantycznym nadużyciem roboczy skrót AA?).

Oczywiście na drugim biegunie (nomen omen) bliźniaczych talentów akomodacyjno-asymilacyjnych, a także towarzyszącej im organicznej wręcz potrzebie lawirowania między skrajnościami, odbijania się od bandy do bandy, czai się widmo schizofrenii. Jednakże początek choroby występuje z a z w y c z a j  we wczesnej dorosłości. Ergo? Niżej podpisanej - nie grozi. Statystycznie jestem więc już bezpieczna.

Statystyczne bezpieczeństwo brzmi nieźle, niemal uspokaja. Niemal, jeśli odgrzebię w pamięci pozornie banalny epizod farmaceutyczno-fatalistyczny: otóż przeczytałam kiedyś informację na ulotce leku, że u 0,0001 chorych zażywających ów specyfik zdarza się nietolerancja szkieł kontaktowych. Przeczytałam, rzecz jasna, czerwonymi oczami. Poczułam wtedy zarówno zaszczyt, jak i (właśnie: zarówno – jak i) grozę: być wybrańcem losu, jednorożcem, mieszkańcem nieuczęszczanych obrzeży etc. Jednocześnie uświadomiłam sobie raz na zawsze: rachunek prawdopodobieństwa jest przeciwko mnie.

Miało być o pisaniu dziennika? To było nieuniknione: zapach gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. Kiedy przed wielu laty przeczytałam pierwsze zdanie Miłości w czasach zarazy, stało się dla mnie w okamgnieniu jasne: jeśli ktoś zabiera się za pisanie czegoś, co ma ambicję dryfować w okolice literatury (a ów ktoś nie może przecież wykluczyć, że nawet jeśli popisuje sobie zwykły codziennik - potomni mogą zechcieć zarobić na jego ekshibicjonizmie), nawałnica zmagań czeka go j u ż przy pierwszym zdaniu. Tę grę wstępną należałoby traktować oczywiście z największa powagą jak najlepsze miejsce reklamowe, jak przestrzeń, na której autor ma szansę zachęcić legendarnego przeciętnego czytelnika do dalszej lektury, rozbudzić apetyt, przechwycić jego uwagę. Można skorzystać przy konstruowaniu pierwszego zdania z recepty Hitchcocka. Ale można – i Bliźniak we mnie chyba jednak pójdzie tym tropem - znaleźć skrajnie odmienną, bardzo przyjazną receptę, która pozwala się wywinąć z tego autorskiego obowiązku metodą Wirginii Wolf: Nie ma żadnego powodu, dla którego należałoby się spodziewać jakichś szczególnych wydarzeń na pierwszą stronę nowego zeszytu. Let It Be. Oczywiście, zakładając, że kiedykolwiek niżej podpisanej, a wyżej poddanej brutalnej autoanalizie pod kątem przydatności do pisania dziennika – ów się przydarzy.

 

 

i o drażliwej kwestii stosunku do obowiązków:

 

o wiele lat młodsza i o wiele doświadczeń w kreatywnym autoganieniu uboższa przyjaciółka zaserwowała mi mailowo takie oto zwierzenie: muszę nauczyć się na jutro 500 hiszpańskich słówek, które widzę pierwszy raz w życiu, nie umiem jeszcze ani jednego, jest dwudziesta z minutami, chce mi się spać. Piszę do Ciebie zamiast wziąć się do roboty. To się nazywa apologia nonsensu.
Czegokolwiek apologią by to nie było, jako żywo, przypomniało mi owo coś zamierzchłe, bo aż przedmaturalne, czasy i postanowienia. Te ostatnie przechodziły zresztą burzliwą ewolucję (a niech pachnie oksymoronem: nie da się inaczej tak specyficznej metamorfozy nazwać), np. w przypadku języka polskiego od planu pt. codziennie 1 lektura, przez codziennie 1 epoka, po codziennie 1 klasa. W ramach realizacji, a raczej kontestacji, kolejnych postaci tego sprytnego planu, zdążyłam wtedy, co następuje:

1. zapoznać się z sąsiadami, którzy zlewali mi się w anonimowe jedno przez poprzednie lata;

2. zaangażować się w losy bohaterów pierwszej polskiej telenoweli, W labiryncie, którym to gatunkiem (na tamten moment intuicyjnie, nie znaliśmy tu przecież tego „dobra kultury”) gardziłam pogardą głęboką, a jednak jednorazowo możliwą do zwalczenia;

3. odbyć wiele rozmów telefonicznych, kawiarnianych, podblokowych, klatkowych, przytrzepakowych, okołośmietnikowych etc., słowem – rozwinęłam w sobie uśpioną do-tych-pór potrzebę, a zarazem zdolność, komunikowania się ze światem w każdej możliwej odsłonie, przy każdej możliwej okazji, o każdej możliwej, a nawet niemożliwej, porze;

4. uzupełnić braki w oczytaniu, czyli podkarmić potrzebną Bliźniakowi jak tlen, zgrubną, bo rozwijaną głównie w celu podkręcenia wartości na giełdzie towarzyskiej, erudycję (znów oksymoron?) w zakresie gatunków typu: fantastyka, romans, horror, legenda, ballada, felieton, poradnik dla dowolnej grupy porady spragnionej: np. dla działkowców POD, otyłych zaawansowanie, gospodyń domowych, wędkarzy rzecznych, szydełkarzy początkujących itd.

Analizując ów historiozoficzny rys rozwoju stosunku do obowiązków, stwierdzam: nicnierobienie jest mi organicznie bliskie. Biorąc jednak pod uwagę powyższe 4 punkty: odważę się wokół własnego przykładu nadbudować teorię, że nicnierobienie bywa twórcze, ba: potrafi przynosić wymierne korzyści – rodzinne, działkowe, sąsiedzkie, telenowelowe, a nawet: wędkarskie.

Co więc poradzić młodej przyjaciółce? Jeśli mój głos w sprawie ma znaczenie – niech pozbędzie się niewyczuwalnego na pierwszy rzut oka, ale na dłuższą metę przytłaczająco obecnego (jak z doświadczenia wiem, a z empatii suponuję) poczucia winy z powodu drobnej błahostki (pleonazm, proszę o wybaczenie, to z potrzeby dobitnego zaakcentowania), błahostki pt. opieprzam się.

I leniwa istota ma coś do zaoferowania światu: dobry charakter (na przykład), ładne oczy (mało którym oczom można odmówić urody, zakładam, że i tu ze sporym prawdopodobieństwem trafiam), zdolność wychowywania dziecka/psa, a może nawet cerowania skarpetek, podlewania kwiatków, smażenia naleśników, recytacji na akademiach okolicznościowych etc. Każda leniwa istota, więc i moja młoda przyjaciółka w tej liczbie. Ta ostatnia ma zresztą wiele więcej zalet, równoważących drobną, jak wyżej wykazano, przywarę, zalet, o których świat się w swoim czasie pewnie sam dowie, a o których ja z kolei nie mogę rozpisywać się w tym miejscu zbyt wylewnie. Bo? Bo obowiązki* wzywają.

 

Małgorzata Szadkowska-Borys

 

*

 

1. «konieczność zrobienia czegoś wynikająca z nakazu moralnego lub prawnego; też: to, co ktoś musi zrobić powodowany taką koniecznością»

2. daw. «praca w charakterze służącej» (za: Słownikiem języka polskiego PWN)

 

Migotania i przejaśnienia, 3-4 (24-25) 2009. listopad 2009

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page