top of page

Szczecin, Galeria Trystero, 3 VII 2012

No to lecim na Szczecin. Relacja ze spotkania promującego debiutancką książkę poetycką Teresy Rudowicz pt. Podobno jest taka rzeka"

 

Jurek Szukalski

           

           

            Szalone pomysły zawsze są najwspanialsze. W tym przypadku było to szaleństwo wyrafinowane i przemyślane, wszak w Szczecinie działa i przy okazji żyje człowiek, który stanowi dla mnie pewną zagadkę, nieodgadniona już od roku. Próbować określać Cezarego Sikorskiego za pomocą pojęć takich jak poeta, filozof, wydawca, promotor, mecenas, filantrop, animator – to tak jakby próbować bić się z wiatrem. Jego rolę w naszej łyżkowej wyprawie do Szczecina skwituję tylko jednym wielkim „dziękuję”. Nasza Anetka a Wasza Tereska gwarantuje zawsze doznania niepowszednie i głęboko zapadające w pamięć. Możecie więc sobie wyobrazić, jak wykwintny był to zaczyn do dwudniowej eskapady ludzi związanych z działaniami artystycznymi Łyżki Mleka, których kanwą był kaliski tygiel kulturowy przedstawiający kulturę żydowską. Społeczności, która tworzyła moje miasto i której piętno pozostaje w naszej codzienności będąc nie do końca właściwie identyfikowane.

 

            Jeżeli kiedyś w przyszłości jakiś szacowny badacz procesów kulturowych, będzie chciał odkryć, czym tak naprawdę były początki Łyżki Mleka, to gratuluję mu roboty. Zrozumienie Izy, Anety, Beaty – osobowości tak diametralnie różnych – to raczej zajęcie dla speca od ręcznego oddzielania ziarenek piasku i maku. Ale to właśnie te dziewczyny były w stanie skrzyknąć wokół siebie grono równie kolorowych osobowości i – powiem więcej –  nagle w środku tygodnia dało radę do trzech samochodów osobowych załadować dwanaście osób o rozpiętości wiekowej sięgającej co najmniej półwiecza, a następnie przejechać pół Polski, aby spotkać znakomita grupę bohemy szczecińskiej, zaciekawionej dość osobliwie się zapowiadająca premierą książki Teresy Rudowicz pt. „Podobno jest taka rzeka.”

 

            Gwiazdą, i to w pełnym tego słowa znaczeniu acz bez złych skojarzeń, była Teresa Rudowicz, czyli Aneta Kolańczyk. Czytając posłowie do Jej książki, które wyszło spod ręki Izabeli Fietkiewicz-Paszek, wiedziałem od razu, że nie będę śmiał się słowem w tej materii odezwać, wszak próbująca nawet przystępnie pisać Iza, powiedziała tyle mądrych rzeczy, że ja, „profan dziki i niepiśmienny” – połowy zrozumieć nie za bardzo mogłem, ale wszystko przyjąłem z należną pokora i obietnicą, że będę więcej się uczył. Jadąc do Szczecina (po raz pierwszy w życiu), miałem i ja przygotowane swoje pięć minut. W Tyglu mówiłem "Kołysankę" Teresy Rudowicz – wiersz, który obok kilku wierszy klasy Ingi Bartsch, wszedł do mojego subiektywnego kanonu poezji, którą lubię mówić i nawet mniej więcej wiem, o co chodzi. Ale pojechać tylko z "Kołysanką", to tak jakby zabrać się na gapę, na zasadzie, „dziewczyny – pójdę z wami?” Dlatego poczytałem w wersji bardzo wczesnego składu internetowego wiersze, które wszyscy Państwo możecie teraz czytać w pięknie wydanym tomie. I żeby mi nie było, że ja ledwie czytać mogę, to zebrałem się w sobie zmuszając wszystkie moje szare komórki, tak, tak – obydwie – do tego, aby się skupiły i postarały zapamiętać kilka naprawdę dobrych wierszy. Mogłem więc, korzystając z chwili zamieszania, powiedzieć je do tak wspaniale słuchającej publiczności, że do dziś duma wielka mnie rozpiera. Ale ad rem, Wieczór rozpoczęła pani Teresa Babińska, w charakterze nagłego zastępstwa za warsztatującego, mam nadzieję, że twórczo, Andrzeja Sznejwaisa. I się zaczęło…

           

            Rozmowa dwu przyjaciółek o nieokiełzanych usposobieniach była smaczkiem samym w sobie i nawet nie trzeba by wydawać kolejnych książek, żeby przyjemność z tych wzajemnych przekomarzanek była wielka i soczysta. Teresa chciała się wszystkim nam objawić w całej krasie swojej nieprzeciętnej wiedzy erudyty chadzającego jednak własnym ścieżkami. Sam miałem zaszczyt poznać ją dzięki działaniom w ramach Akcji Katolickiej, natomiast tutaj otwartym tekstem usłyszałem, że sama ona umiejscawia się wyznaniowo pomiędzy judaizmem a prawosławiem(!) I ja wiem, że Ona mówiła to śmiertelnie poważnie. Anetka nie byłaby sobą, gdyby nie zachęciła wszystkich innych do kochania Kalisza i jego niegdysiejszego gubernatora Michaiła Piotrowicza Daragana, którego dokonaniami i tragicznymi dziejami sam jestem zafascynowany.

 

            Zaproszeni byliśmy na dziecięce podwórko Anety przy Harcerskiej 12, usłyszeliśmy coś o Jacku, powędrowaliśmy po Kaukazie, aby wrócić do tradycji i kultury, ale tej pisanej dziejami poszczególnych osób. Empatia Anety każe Jej (albo ona jej, nie jestem pewien kolejności) pochylać się nad losem każdego człowieka. W człowieku widzi ono piękno i chyba ten właśnie rodzaj piękna zachwyca ją najbardziej. Na koniec tej galopady tematycznej, której lejce starała się utrzymywać Iza (a łatwo nie było, oj nie było!), dochodząc do finału, mogliśmy usłyszeć o kolejnych tomikach poezji Teresy Rudowicz, które złożyła ona w opiekuńcze dłonie Czarka. Czyli, że zrodziła się nadzieja kolejnych spotkań, choć nie wiem, czy uda się nam kiedykolwiek powtórzyć atmosferę tego wieczoru, na podwórku najpiękniejszej kamienicy secesyjnej, nie jestem pewien, czy tylko w Szczecinie czy też może w szerszej skali architektonicznej. Do tego wspaniałego anturażu okoliczności przyrody dostosowali się wykonawcy dający głos i dźwięk we wtorkowy wczesny wieczór, na podwórku przy ul. Św. Wojciecha 1 – zapamiętajcie ten adres – warto!

 

            To, że Patrycja Kliber śpiewa mniej więcej tak jak wygląda a wierzcie mi Państwo, że widok to smakowity i zacny – wiedziałem od dobrych dwóch, a może nawet w porywach, trzech lat. Ale tak jak pewnikiem jest to, że słucham Jej z wielką przyjemnością, tak oczywiste było również, że ona sama, nigdy ze swoich występów zadowolona nie bywała. Połknięcie choćby jednej sylaby, półtonu czy innego drobiazgu, zawsze stawało w Jej gardle taką ością, że ja konsekwentnie popadałem w pewność, że się na niczym nie znam, bo dla mnie śpiewa ona znakomicie.

 

            Tym razem jednak Patrycja była szczęśliwa i zadowolona, wszak śpiewała przy akompaniamencie Ireny Piechoty, twórczyni muzyki i w obecności autorki tekstów. Jaka była reakcja publiczności? Znakomita! Wszyscy poczuliśmy się wielcy i docenieni maksymalnie. Jeden przejaw entuzjazmu był jednak szczególny. Otóż jedna z Pań słuchając występu i wiedząc o naszym braku znajomości miasta, zabrała cztery nasze dziewczyny na przejażdżkę po najbardziej urokliwych zakątkach miasta! Chyba naprawdę te wszystkie inne nagrody, werdykty i statuetki stworzeń przeróżnych nijak się mają i nie umywają do tego spontanicznego odruchu serca.

 

            Spotkaliśmy się jeszcze wszyscy na doskonałej kolacji, z której ja zapamiętam śliwkę w piwie i ujmujący uśmiech obsługującej nas Pani. Może jeszcze jeden szczegół. Zachodziła konieczność, aby część naszego składu na miejsce biesiady podwieziono została przy pomocy Taxi – prawda, że nic nadzwyczajnego? Tak oczywiście, tyle tylko, że po skończeniu ucztowania musieliśmy w ten sam sposób wrócić do hotelu. I zadzwoniwszy po taksówkę, stwierdziliśmy, że podjechał po nas ten sam młody człowiek, który wiózł nas tutaj przed trzema godzinami. Refleksja, że w tak dużym mieście mają tylko jedną taksówkę była raczej absolutnie nie na miejscu.

 

Zamiast zakończenia.

Wydarzenia ostatnich dwóch tygodni wymogły na mnie, abym dwukrotnie już zasiadł do komputera pisząc coś a’la felieton. Dla mnie te teksty to raczej rodzaj zapisku do sztambucha. Tak wiele ulotnych klimatów przewija się wokół nas i często szkoda, aby mijały się z nami bezpowrotnie. Doszedłem jednak do zaskakującej mnie samego konkluzji, że tak oto to, co piszę, jest za słodkie i zbyt egzaltowane. Ale mam na swoją wewnętrzną obronę dwa argumenty. Pierwszy to taki, że miałem szczęście brać udział czy też obserwować bardzo fajne rzeczy i chcę się nimi cieszyć, tu i teraz, a nie odkładać tego "na zaś", aby nabrawszy dystansu snuć opowieści z cyklu „Jak to drzewiej bywało.” A po drugie – to ja sam się cieszę, że potrafię się jeszcze cieszyć i nie potrzebuję w tym celu rozglądać się nowym dealerem. Czy Wy czytając te teksty, będzie uczestniczyć w mojej radości ?  Nie wiem – ja tylko zapraszam.

 

Jurek Szukalski

3 lipca 2012

Kolejne spotkanie z cyklu Sztuka – Obraz – Słowo dofinansowane przez Urząd Miasta w Szczecinie odbyło się 3 lipca 2012 r. w Galerii Trystero. To był długo wyczekiwany moment, nie tylko dlatego, że bardzo bliska mi osoba wydała tomik Podobno jest taka rzeka, ale dlatego, że do końca nie wiedziałam, w jakiej roli wystąpi autorka. Teresa Rudowicz, znana również jako Aneta Kolańczyk, przyjechała do Szczecina co prawda nie tylko dla mnie, ale lubię tak myśleć. Teresę poznałam bliżej, kiedy zaczęłyśmy współpracować w sZAFie. Prywatnie niezwykle nostalgiczna, opanowana i przyjazna. Na scenie – pewna siebie, błyskotliwa i znacząca. Przedstawienie, bo tak należy nazwać widowisko, które obejrzałam i wysłuchałam, poprowadziła Iza Fietkiewcz-Paszek. Trudne zadanie, ponieważ nasza koleżanka rozpisana w wierszach jest na równi wygadana. Oczywiście bardzo podobała się publiczności i miałam wrażenie, że chwilowy dystans został przełamany już w słowie powitalnym Przemka Cerebież-Tarabickiego i Cezarego Sikorskiego. Dialog wspomnianych wcześniej pań był zajmujący i inspirujący. Wiersze czytała autorka, ale również mój ulubieniec, Jerzy Szukalski. Czytamy wiersz w książce, widzimy obraz, oddziałuje na nas sugestywnie, a Jurek potrafi tak ponieść słuchacza, ożywić podmiot liryczny, nakręcić drogę, wprowadzić widza w ten punkt spotkania ze sztuką, że kiedy cichnie, słuchać tylko gruchanie gołębi i dopiero po chwili aplauz. To była stymulująca dla lokalnej kultury okazja do bezpośredniego kontaktu. Kwintesencję wieczoru stanowił koncert utalentowanych osób:

 

Patrycja Kliber (śpiew)
Paweł Kramza (instrumenty klawiszowe)
Irena Piechota (skrzypce, kompozycja i aranżacje)
Maksymilian Sulżyński (gitara)
Jurek Szukalski (recytacja)
Filip Woszczek (klarnet)

 

Muzycy zagrali, zaśpiewali i wyrecytowali utwory, które są na płycie CD dołączonej do książki – Była tu kiedyś ulica Złota. Świat unicestwiony. Niestety, kiedy publiczność zaangażowała się w koncert – nagle się skończył. I nie tylko ja czułam niedosyt tego wieczoru. Piosenek w tym wykonaniu mogłabym słuchać do rana. W trakcie spotkania w galerii wywieszone były grafiki Andrzeja Sznejwajsa, które są ilustracjami do książki, wydanej w Zaułku Wydawniczym Pomyłka. Dyskusja trwała, wino smakowało, przestrzeń powoli opustoszała. Sądzę, że powinno nam wszystkim zależeć, aby takie spotkania odbywały się w kolejno nadchodzących miesiącach.

 

Małgorzata Południak

 

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page