top of page

Rozmowy z  piórami do kupienia na stronie wydawnictwa

 

 

Poezja jako sposób istnienia? Dlaczego piszesz wiersze? Początki pisania?
 

 

Foto Paweł Madej

Foto Paweł Madaj

 

 

Wraca do mnie nieustannie myśl, którą najlepiej zobrazować cytatem z Josifa Brodskiego: „Ten, kto pisze wiersz, kolosalnie przyspiesza własną świadomość, myślenie, percepcję świata. Raz doświadczywszy takiego przyspieszenia, człowiek nie jest już w stanie zrezygnować z powtórzenia eksperymentu, wpada w zależność od tego procesu, jak wpada się w zależność od narkotyków lub alkoholu. Moim zdaniem, właśnie człowiek, który znalazł się w podobnej zależności od języka, nazywa się poetą.” Dlaczego w tę właśnie zależność popadłam? To nie kwestia wyboru, raczej specyficzne wyczulenie na egzystencjalne drgania, jakiś sposób postrzegania świata, jakaś obłędna pikseliada w jego oglądzie. Pisałam o tym w wierszu Światowy dzień poezji „Na obrazku znajdź pięć różnic / – widzisz dziesięć.” Przez poezję próbuje się w języku wyrazić niewyrażalne, przeskakuje się więc w nowe wymiary, tym samym opuszcza oswojone. Coś więc można zyskać, ale coś się traci. Taki faustowski handel. Ale upieram się, że poezja nie jest kwestią wyboru, to nie woluntaryzm tu panuje. Przywołany wyżej „Światowy dzień poezji” kończę myślą: „Choćbyś nawet chciał zatrzymać / ruch źrenic, światło już w nie wpadło.” Sądzę, że nie ma odwrotu. A samo bycie poetą? To jednak coś innego niż pisanie wierszy, które są wartością dodaną, efektem ubocznym, może jakimś dla świata dostrzegalnym komunikatem, drżeniem, które przecież zaczyna się w niewidocznym epicentrum. Bycie poetą to raczej potrzeba zindywidualizowania metody balansu nad krawędzią, to organiczna skłonność do stawiania pytań, podważania oczywistości, outsideryzm na wszystkich piętrach funkcjonowania między ludźmi, niedopasowanie do świata i nieustanny dyskomfort, brak skóry, który uwrażliwia na bodźce niewyczuwalne przez tzw. zwykłych ludzi. Konsekwencją takiej konstrukcji psychicznej mogą być różne aberracje, między innymi poezja. A ta z kolei przemnaża nadwrażliwość, wyostrza zmysły, wspiera ów specyficzny sposób „wąchania świata”, wzmacnia rezonans. Działa tu sprzężenie zwrotne, dlatego wpadając w poezję nabywamy one way ticket, jeśli niezgoda na świat i ze światem implikuje pisanie, to pisanie następnie utwierdza w tej niezgodzie. I tak się zamyka Teufelskreis.

 

A początki mojego pisania? Przyszedł dzień, kiedy się przelało. Nadwyżka emocjonalna, która mi towarzyszyła od zawsze, musiała znaleźć ujście. I poszła w wersy, okazało się, że tam udaje mi się najpełniej i najwierniej wyrazić, że tam się najlepiej mieszczę. Piszę również teksty piosenek, felietony, inne artykuły, jednak żadna z tych form wyrazu nie jest równie pojemna i adekwatna do moich intelektualnych, emocjonalnych i egzystencjalnych potrzeb, niepokojów, predyspozycji. Poezja zaatakowała mnie z zaskoczenia, nienaturalnie późno, miałam 32 lata, debiuty poetyckie przypadają zazwyczaj między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, choć oczywiście znane wszystkim przykłady Szubera, Białoszewskiego czy Kassa dowodzą, że i wśród największych są dojrzali debiutanci. Obciążyła mnie jednak ta metrykalna niedogodność, pozbawiła pewnej swobody, czasu na długi rozbieg, rozumiałam od początku, że powinnam szybkim tempem i bez świadków przebiec przez literackie przedszkole, pamiętając jednak o tym, że poezja, bez względu na moment, w którym nas trafi, jest sposobem dojrzewania, dlatego, jak mówiła dalej Anna Kamieńska, nie można się wstydzić nawet słabych wierszy, one są etapami, dochodzeniem, samookreśleniem.

A poczucie, że wciąż jest jeszcze „nie to”, że można lepiej, że wiersze muszą odleżeć, „sprawdzić się” w prasie literackiej itd. spowodowało, że debiut książkowy zmaterializował się dopiero jesienią 2010 roku w Portrecie niesymetrycznym.
 

Umiar czy nadmiar – czy poezja w zapisie prozą stanowi kontrę do sonetów? Czemu tak cenisz sobie sonet?

 

Myślę, że najistotniejsze i najwartościowsze w poezji rodzi się jako wypadkowa dwóch czynników, mięsa, czyli przeżycia, dotknięcia Istotnego, upraszczając, tego CO mamy do powiedzenia. I języka, czyli tego, JAK mówimy. A czy wykorzystujemy możliwości, jakie daje biały wiersz czy kunsztowną formę sonetu? To już odrębna sprawa. Pierwszą książkę złożyłam z wierszy białych, drugą napisałam konsekwentnie sonetem, do tego sonetem-ekfrazą. Teresa Rudowicz i Leszek Żuliński zgodnie podkreślają, że pomimo tak istotnej formalnej różnicy Portret niesymetryczny i Próby wyjścia są niezwykle spójne, są jak dwie strony medalu: (..) w „Portrecie niesymetrycznym” Fietkiewicz wychodzi od „szczegółu” i zmierza do „ogółu”. W „Próbach wyjścia” – na odwrót. Zastosowała jakby dwie bliźniacze, komplementarne acz pozornie sprzeczne ze sobą metody do opisu własnego świata. Zrozumiała nie tylko „poetycką teorię względności”, ale wyraziła tym samym ważną filozofię wieloaspektowości łańcucha sensów ontologicznych i napisała tym samym „rozprawę o metodzie”, a raczej o metodach przyglądania się światu i sobie. Nie usytuowała żadnej prawdy w konkretnym miejscu. Właśnie ta świadomość względności, niejednoznaczności wszystkiego, co czujemy, co nam się zdaje, co nas tworzy i gubi jest, być może, największym morałem tego podwójnego debiutu (..). [Leszek Żuliński, Migotania nr 3(31) lipiec 2011]

Dla tzw. umysłu ścisłego, a takim, pomimo emocjonalnego rozwichrzenia i nieuporządkowania zdaję się być, sonet to przyjazne środowisko, wymaga precyzji, świadomego użycia środków, wyczucia miary, harmonii, właściwej gospodarki słowem. Tłumaczyłam się niedawno Markowi Doskoczowi ze skłonności do tak wymagającej formy, nazwałam ją przy tej okazji do końca po imieniu, otóż odpowiada mi, jeśli strumień myśli wpada w tory, które pozwalają wyjść od statycznego opisu, od relacji z „zastanego” w tetrastychach, a w tercynach porzucić rolę obserwatora i wywrócić rzeczywistość na lewą stronę. A to, co pozornie wygląda na ograniczenie, tworzy tak naprawdę niezwykle pojemną formę. Rozpiętość pomiędzy pierwszym a czternastym wersem jest niebywała, można tam naprawdę wszystko. Tylko trzeba zacząć myśleć sonetem. A to myślenie przyszło samo, odkryłam też przy okazji naturalną łatwość rymowania. W sonecie znalazłam także swoją osobistą furtkę do ekfrazy.

 

Ekfraza – zadanie specjalne w poezji?
 

Ekfrazę można wyprowadzać z dzieła na różne sposoby, można do niego luźno nawiązać, można próbować je interpretować, opisać, odwzorować, można wreszcie podjąć z nim śmiały dialog, nawet mu zaprzeczyć. Jakiejkolwiek drogi nie wybierzemy, ekfraza to sposób na poszerzenie przestrzeni, w której widzę szansę na komunikację nie tylko pomiędzy literaturą a sztuką wizualną, ale przede wszystkim między różnymi odsłonami artystycznej wrażliwości. Jeśli w taki sposób próbujemy odczytać ekfrazę – tak, widzę tu specjalne zadanie.
 

W arkuszu Ogólnopolskiej Konferencji o Ekfrazie w Gołuchowie napisałaś: Kiedy słowo oswaja obraz, chwyta jego refleksy, poszerza znaczenia, rozbudowuje lub syntezuje przedstawione, dodaje kolejne kręgi emanacji lub podświetla z wybranej strony – próbuje korespondować z dziełem, a z drugiej strony odbija się od niego i tworzy zupełnie nowe światy. (…) Nieustannie podejmowane próby przekroczenia ram (nomen omen) obrazu i wyprowadzenia z niego nowych symboli, fenomen literackich poszukiwań „dalszego ciągu” dzieła – to z jednej strony metafizyczny, a z drugiej niezwykle intymny, niepowtarzalny i unikatowy charakter spotkań na pograniczu sztuk. Na ile udało się zrealizować tego postulatu w Próbach wyjścia?
 

Poezja, to tak naprawdę sposób widzenia, a raczej podpatrywania świata. Rzecz nie w „temacie wiersza”, a w sposobie jego postrzegania i w sztuce przełożenia na język. Pisać można o wszystkim, a inspiracji szukać wszędzie, w ulotnych spotkaniach, snach, historii, urywkach zasłyszanych rozmów, śmierci bliskiej osoby czy przejęzyczeniu dziecka. Także w obrazach czy rzeźbach, które same w sobie są odbiciem i przetworzeniem rzeczywistości, dają więc szansę na szczególną kreację, kreację posiłkującą się światem raz już uchwyconym i przekształconym przez artystę. Nie będąc znawcą sztuk wizualnych, odbieram je instynktownie, intuicyjnie, niektóre „coś ze mną robią” i wtedy zostajemy ze sobą dłużej, czasem w finale jest wiersz.
 

Próby wyjścia zbudowałam z takich właśnie spotkań, a są one za każdym razem (można powiedzieć, przy każdej próbie) bardziej transgresją niż interpretacją dzieła, nie powielają i nie opowiadają światów z obrazów, a tworzą nowe. Obrazy Beksińskiego czy Chagalla są bliskie mojej wyobraźni i wrażliwości od dawna, potraktowałam je więc jak asumpt, jak trampolinę, od której słowo się odbija i rozpędzone obiera własną trajektorię.
 

Tak np., wchodząc w świat Zdzisława Beksińskiego, odnalazłam dla siebie grunt pełen wątków filozoficznych. Dziewięć obrazów dało inspiracje dla rozważań na temat elementarnych, kluczowych i odwiecznych pytań rozpiętych pomiędzy ontologią, eschatologią, a epistemologią.

Inaczej zadziałało malarstwo Marca Chagalla, ze spotkań z tymi pracami próbowałam wyprowadzić jak najszerszy plan dla rozważań nad dramatem narodu żydowskiego. Na ile się to udało? Nad tryptykiem do obrazów Chagalla szczególnie pochyliła się w swojej recenzji Ewa Klajman-Gomolińska, jest w niej taki syntezujący fragment: „Skrzypek" to Żyd, „Łyżka mleka" to judaizm, a „Samotność" to diaspora, rozpad, zagłada. Tylko trzy obrazy, tylko trzy sonety, cały żydowski świat, cała żydowska tragedia, cała tragedia świata, który na to dał pozwolenie [Ewa Klajman-Gomolińska, Gazeta Kulturalna, Nr 12(184), 1 grudnia 2011].
 

Jeszcze inny rodzaj afektu wywołały we mnie obrazy Fridy Kahlo, na których zbudowałam opowieść o ich twórczyni, opowieść wyrosłą tak silnie z biografii, że w jednym z sonetów znalazł się nawet fragment z dzienników malarki. Miłość do Diego Rivery, fizyczne cierpienie wskutek zakażenia polio, a następnie urazu kręgosłupa, biseksualizm, traumatyczne przeżycia związane z poronieniami, wszystko, co stanowiło Fridę, co ją unieszczęśliwiało i komplikowało, a jednocześnie tworzyło zręby tej niezwykłej osobowości, na równi z samymi obrazami stało się punktem wyjścia do tego tryptyku. Szczególnie ekfraza do „schizofrenicznego” autoportretu z 1939 roku pt. Dwie Fridy idzie tropem przebogatej symboliki obrazu, ściśle związanej z biografią artystki.
 

Bogactwo symboli stanowi również oś tekstów pisanych do tryptyku Hieronima Boscha Ogród ziemskich rozkoszy, ale i tam nie brakło odniesień do biografii mistrza (czy np. do faktu, że dwudziestowieczni badacze podejrzewali Boscha o przynależność do sekty adamitów).

Punktem wyjścia do sonetów są więc za każdym razem obrazy, ale jako swego rodzaju okna, przez które patrzę na… no właśnie.

Pierwsza część Prób wyjścia to sensu stricte ekfrazy, natomiast drugą stanowią sonety, w których „nie gadałam do obrazów”, to po czasie dodał do nich swoje prace Jarek Wójcik, polski malarz od lat osiemdziesiątych mieszkający w Australii. Skontaktował nas wydawca i okazało się, że oboje z Jarkiem dobraliśmy teksty i obrazy w niemal identycznych sekwencjach. To są niezwykle spójne zestawienia; sama już nie wiem, czasem myślę, że może jednak pisałam do jego obrazów? Szczególnie w ilustracjach do sonetów z tryptyku Kołobrzeg ostatni, w których opisałam wypadek mojego syna, widzę metafizyczną jednię z tekstami, jest tu tak naturalna harmonia, że trudno mi samej wierzyć, że nasze prace powstawały niezależnie od siebie. To czysta metafizyka. Podobnie jest z obrazami, które ilustrują sonety pisane z inspiracji analizą transakcyjną Bernego.

 

Poezja w świecie nieletnich – jako nauczyciel obserwujesz takie zjawisko?

 

Przede wszystkim powiem jako nie-nauczyciel, lektura poezji tworzonej przez bardzo młodych ludzi, mam na myśli debiutanckie książki Krzysztofa Siwczyka, Marty Podgórnik, Karola Samsela, to wielka lekcja pokory wobec intelektu, dojrzałości, wiedzy i przede wszystkim talentu, który potrafi ujawnić się z dużą siłą w tak młodym wieku. Natomiast moje doświadczenia z odbiorem poezji przez młodzież są skromne, mało miarodajne, ponieważ uczę w średniej szkole technicznej przede wszystkim języka niemieckiego, a języka polskiego wyłącznie w szkole zasadniczej, w której praca sprowadza się raczej do prób zachęcania uczniów do jakiegokolwiek kontaktu ze słowem drukowanym. Przemycam im oczywiście poezję, nakłaniam do wejścia w teksty, ale „zawodówka” to mało reprezentatywna grupa, raczej nie daje mi podstaw do uogólnień, jak poezja żyje w świecie młodych ludzi. Choć jest jeszcze coś, zapraszamy licealistów do czytania razem z autorami w trakcie spotkań poetyckich z cyklu „zwiersz się z nami pod wieczór” organizowanego przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka, z którym, jak wiesz, silnie się identyfikuję, i tu wrażenia mam budujące, ponieważ ci młodzi ludzie, których azymut na poezję wyznaczała dotąd szkoła, naprawdę fantastycznie dają się wciągnąć w przygodę recytatorską, która coś nowego pozwala im przeżyć, ale niekiedy także, taką mam nadzieję, coś w nich zaczyna, budzi, coś przełamuje. Przeczytałam w jakimś wywiadzie refleksję Tomasza Różyckiego, że jest ogromna potrzeba poezji i jednocześnie ogromna pogarda dla poezji, w czym ma swój udział szkoła. Nie chcę rozwijać tego wątku, powiem tylko, że podobnie to widzę, czuję. Ale ponieważ poezja to najbardziej wysublimowany, wyrafinowany, a jednocześnie najbardziej wymagający (od twórcy i od odbiorcy) sposób użycia języka, może nie należy się przeciw temu buntować, a nawet dziwić.

 

Czy zgadzasz się, że ostatecznym kryterium poezji jest jej sukces komercyjny, czyli poczytność?

 

Właściwie w odpowiedzi na to pytanie powinnam usunąć kropkę kończącą poprzednie zdanie. Nie. Nie zgadzam się. Poczytność i sukces komercyjny są możliwe, kiedy po książkę sięga tzw. masowy odbiorca. Czyli ciało obce dla poezji. A co w takim razie z poezją? Nawet najlepsze recenzje w pismach literackich (a te przecież także się rządzą swoimi prawami) nie mają wpływu na gust przeciętnych ludzi. Ci, żeby zechcieli kupić książkę, muszą zobaczyć reklamę w TV, a w Gazecie albo Rzeczpospolitej przeczytać całostronicowy artykuł, czyli lans, na który nie może liczyć poezja. Koło się zamyka. Również prestiżowe nagrody literackie nie przekładają się jakoś znacząco na sprzedaż, a jeśli za nagrodą nie idzie potężne wsparcie medialne, ma ona tym bardziej marginalny wpływ na ową poczytność, ponieważ ludzie, po prostu, mało czytają, a wśród tych nielicznych, sięgających po wartościową literaturę miłośników poezji, jest jedynie odsetek. Wiedzą o tym spece od sprzedaży i w odpowiedzi na tak proste prawo rynku nie zawracają sobie głowy poezją. To z kolei powoduje, że jeśli ktoś szuka dobrej poezji, nie idzie np. do MPiK-u, tylko googluje tytuł i kupuje książkę w necie. Tylko, że googlować może świadomy odbiorca, a co z czytelnikiem, któremu brakuje rozeznania? I skąd rozeznanie? O pozycjach nieobecnych w księgarniach się nie mówi. Jak dotrzeć do wartościowej poezji? Koło się zamyka, a taki mechanizm nakręca zjawisko powszechnej nieobecności tomików poetyckich, tym samym oddala poezję jeszcze bardziej od czytelnika, który mógłby na nią trafić tzw. przypadkiem. Kupuję np. książkę jednego z najlepszych współczesnych poetów dwa lata po jej wydaniu i czytam, że nakład wynosi czterysta egzemplarzy. Przede mną dotarło więc do niej mniej niż czterysta osób w czterdziestomilionowym kraju. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nie należy do rzadkości absolwent filologii polskiej, który nie jest w stanie choćby tylko wymienić kilku nazwisk współczesnych poetów? A czego oczekiwać od owego masowego odbiorcy, którego łaskawe zainteresowanie i kieszeń bezpośrednio przecież wpływają na sukces komercyjny? Sytuacja jest w ogóle ambiwalentna, ponieważ z jednej strony z natury poezja nie jest dla masowego odbiorcy, ale z drugiej, książka bez czytelnika jest nikomu niepotrzebnym fantomem.

 

Andrzej Stasiuk powiedział: nie ma wysokiej kultury, która jest dla zwykłych ludzi. Ty zdajesz się przeczyć tym słowom pracując w Stowarzyszeniu Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Skąd wzięła się ta idea i co chcesz osiągnąć?

 

Ależ ja się w całej rozciągłości zgadzam z tym zdaniem! Dlatego nie wynajmuję hali widowiskowej na spotkania poetyckie i nie wchodzę w układ z producentem zupek instant, żeby dołączał w gratisie tomik do pięciopaków buraczkowej. To oczywiste, że wysoka kultura nie jest dla każdego, ba, jest dla nielicznych. Ale zarówno ciekawy i chcący zajrzeć do niej statystyczny każdy, jak i ów predestynowany do jej odbioru niekażdy, powinni mieć szansę podejść na tyle blisko, by móc ją, świadomie czy nieświadomie, przyjąć lub odrzucić.

Skąd się wzięła Łyżka Mleka? Z nadmiaru energii z jednej i niemocy z drugiej strony. Z Anetą Kolańczyk od dawna chciałyśmy wykorzystać na kaliskim gruncie nasze literackie znajomości, zaprosić jakiegoś poetę, zorganizować spotkanie literackie, wystawę, koncert, itd. Ale bez organizacyjnego i finansowego zaplecza to naprawdę trudne. Założyliśmy z kilkoma przyjaciółmi Łyżkę Mleka, napisaliśmy parę projektów, dostaliśmy trochę pieniędzy, pozyskaliśmy partnerów (np. zamek w Gołuchowie czy Centrum Kultury i Sztuki). Co chcemy osiągnąć? Pozwalamy dziać się wydarzeniom, zapraszamy poetów, organizujemy konferencje, koncerty, konkursy. Stwarzamy okoliczności. Do miasta, w którym poetycko niewiele się przez ostatnie lata działo, przyjeżdżają twórcy z całej Polski. Na spotkania przychodzą ludzie. Pierwszy sezon zamknęliśmy Ogólnopolskim Festiwalem Poetyckim im. Wandy Karczewskiej, który spektakularnie podsumował całoroczne poczynania. Jednak przesłanie samego festiwalu miało jeszcze inny, chyba głębszy wymiar, związany z patronką. Otóż tym wydarzeniem zainaugurowaliśmy akcję przywracania pamięci o jej twórczości, dziś niemal nieobecnej w czytelniczej i krytycznoliterackiej przestrzeni. Kilkudziesięciu ludzi, dla których literatura znaczy, wyjechało z Kalisza bogatszymi o Karczewską, o której żaden z nich wcześniej nie słyszał.

 

Ożywianie zapomnianych poetów. Jaki w tym jest sens, zważywszy na to, że tak wielu pisze?

 

Sens widzę w ocalaniu wartościowej literatury, która nie miała siły przebicia, warunków, sprzyjających okoliczności i może tak po prostu szczęścia, by zaistnieć w głównym nurcie. Wanda Karczewska, bo na ożywianiu jej pisarstwa skoncentrowaliśmy się najsilniej, zmarła niecałe 20 lat temu, ale ten czas okazał się wystarczający, by zniknęła niemal całkowicie z pola zainteresowania zarówno czytelników, jak i badaczy literatury. Łyżka Mleka, pierwotnie z powodu związku Karczewskiej z Kaliszem, zainicjowała próbę powrotu do tej literatury.

Moja osobista fascynacja Karczewską wyszła już dawno poza ramy „moralnego zobowiązania” wobec autorki związanej z moją małą ojczyzną. Jej pisanie jest wielowymiarowe, przesycone z jednej strony taką nienachalną erudycją, z drugiej metafizyką, pełne poruszającego tragizmu wyrosłego z traumy wojennej, a do tego niezwykłe językowo. Karczewska była osobna, nigdy nie związała się na dłużej z żadną grupą literacką, nie podążała za modą, nie płynęła z prądem. Być może to skazało jej pisarstwo na niebyt, spowodowało, że doceniana wprawdzie za życia, została kompletnie zapomniana po śmierci. Jestem całą sobą przekonana, że Wanda jest warta „wskrzeszenia”. Karol Samsel, on przede wszystkim dał się namówić, a z czasem bez reszty wciągnąć w tę naszą awanturę, dzięki niemu możliwa była kwerenda listów zgromadzonych w Muzeum Literatury, Wandy do Seweryna Pollaka, możliwa będzie też ich publikacja w listopadzie 2012 roku. Poza Karolem udało nam się nakłonić sporą grupę ludzi literatury, by pochylili się nad poezją i prozą Wandy, wiesz o tym zresztą doskonale, Beatko, ponieważ i Ty napisałaś do Migotań esej o wierszu Wandy. Misja przywracania twórców zapomnianych, niedocenionych, pominiętych czy odsuniętych ze zbiorowej pamięci jest trudna wobec nieczytelnictwa w ogóle, jeszcze tego nie mogę wiedzieć, ale może nawet beznadziejna? Może to donkiszoteria? Ale jeśli pozwalamy odejść w niebyt literaturze tak dużego formatu, chyba nie jesteśmy w porządku. Ani wobec tych, co przed nami, ani wobec tych, co po nas, ani wobec siebie samych. Nie wiem, ale skoro trafiłam na swojej drodze na kogoś tak niesamowitego, jak Karczewska, rozumiem to spotkanie jako wyzwanie i przy tym jako bardzo osobistą sprawę.

Masz specyficzne podejście do konkursów literackich. No właśnie – dlaczego takie? No i oczywiście, co sądzisz o wszelkich nagrodach i konkursach w świecie literatury?

Inaczej widzę konkursy, na które wysyła się pojedyncze wiersze, inaczej te, na których ocenia się książki. Do tych pierwszych podejście mam ambiwalentne, do drugich ostrożne. Jestem świadoma, że udział w konkursach na najlepsze wiersze to dobry sposób na zaistnienie, wypłynięcie, autopromocję w środowisku, że to mobilizacja do rozwoju, do nabierania coraz lepszej formy poetyckiej, itd. Ale coś we mnie mówi „nie”. Po pierwsze, nie chcę pisania, swojego czy cudzego, postrzegać w kategoriach wyścigu szczurów. Kibicuję literackim znajomym i przyjaciołom, cieszę się z ich sukcesów i trzymam kciuki. Czy tak podchodziłabym do ich wygranych, gdybym sama uczestniczyła w konkursach? Czy nie włączyłby się we mnie jakiś niezdrowy mechanizm? Teraz jestem przekonana, że nie, ale zastanawiam się głośno, ponieważ od lat obserwuję wojny i wojenki pomiędzy poetami związane właśnie z ich „rankingiem w konkursach”, gry i gierki ambicji, konfrontacje niedocenionych z jednej i tych utwierdzonych w poczuciu własnej wyjątkowości z drugiej. Pokonkursowe plebiscyty na najtrafniejszą hipotezę, z kim spał laureat, spiskowe teorie, wiadra żółci i pomyj, nie, nie umiem, nie chcę i nie potrzebuję. Po drugie, wolałabym nie budować poczucia własnej wartości lub bezwartości na gruncie wyroków jurorów, którzy nie rezygnują na czas debaty ze swoich poglądów, gustów, środowiskowych inklinacji, etc. Nie będę tu wyrzekać nad subiektywizmem ocen, chcę jedynie powiedzieć, że nie jest, według mnie, dobrze, jeśli wpada się w spiralę konkursów i od ich wyroków i werdyktów uzależnia myślenie o swoim pisaniu. To chyba nie jest najlepsza droga weryfikacji. Nie jestem przy tym, od razu zastrzegam, jakimś ortodoksyjnym wrogiem konkursów, po prostu dawno już rozważyłam plusy i minusy, i podjęłam decyzję (nie upieram się, że słuszną i ostateczną), że nie tędy moja droga. Oczywiście musiałam się przetestować i ja, wysłałam dwa razy zestawy, raz wygrałam pierwszą nagrodę, raz zupełnie nic. Podobnie było z tzw. Turniejem Jednego Wiersza, raz wygrałam, raz przepadłam. Wystarczy. Już wiem, jak to działa, poczułam te emocje, zaspokoiłam ciekawość. Po takiej próbce mogę precyzyjnie określić, moja poezja może wygrać i może przegrać. Poza tym sama jurorowałam w kilku konkursach, nie mam więc wobec nich jakoś szczególnie negatywnych emocji, po prostu nie wysyłam nigdzie wierszy. Po trzecie, istnieje pokusa pisania „pod konkursy”, „pod jurorów”, poeci nie kryją, że jej ulegają. Wiadomo, kto siedzi w jury, wiadomo, jaka poetyka będzie preferowana. A to już jest coś, co w moim poczuciu degeneruje poezję. Konkursy na najlepszą książkę nie zawierają, takie mam wrażenie, tego ostatniego zagrożenia. Jednak obawiam się, że większość nagród jest obciążona „środowiskowością”. Poza tym znane nazwiska „na wejściu” mają z pewnością kilka punktów w gratisie, juror chętniej postawi swój głos na pewniaka, zamiast podjąć ryzyko. Jednak z roku na rok, na szczęście, coraz więcej konkursów, coraz więcej tym samym punktów widzenia. A co odzwierciedlają Wielkie Nagrody? Przed wojną w jednym konkursie wystartowali dwaj autorzy, nieznany nikomu Bruno Schulz i modny naówczas Jan Brzoza. Nagrodzono Brzozę. Kto dziś o nim pamięta? W 2001 roku Nagrodę Nobla odebrał Vidiadhar Surajprasad Naipau, tym samym pominięto Sir Achmeda Salmana Rushdiego. Przykłady można mnożyć. Wielki skandal wybuchł, kiedy nagrano ustalenia jurorów najbardziej prestiżowego we Francji konkursu, konkursu o ponad stuletniej tradycji, o Nagrodę Goncourtów, i okazało się, że postanowili nagrodzić konkretne wydawnictwo. Nad wszystkimi ważnymi konkursami wiszą jakieś niejasne widma, jakieś pozaliterackie ingrediencje, a to względy polityczne, a to środowiskowe, a to związki z wydawnictwami, etc. Ale mimo to uważam zdecydowanie, że książki należy wysyłać (choć niestety przespałam tę szansę w przypadku debiutu, wysyłając tomik jedynie na konkurs do Kutna), jeśli nie po to, by wygrywać, to po to, by zaistnieć w świadomości jurorów, często przecież najważniejszych twórców i krytyków. Sumując to moje gadanie, nie uważam wyników konkursów za wyznacznik wartości pisania, ale dostrzegam i doceniam ich rolę i choć sama nie dałam im się za mocno porwać, to z Próbami wyjścia spróbuję (nomen omen) wyjść naprzeciw jurorom.

Literacki świat internetu – czym dla Ciebie jest? Zalety i ewentualne zagrożenia, które dostrzegasz?

W 2004 roku, gdy zaczynałam próbować się z poezją, natychmiast postanowiłam wstawić wiersze na jakiś portal poetycki, poddać je weryfikacji. To było pierwsze, „przedpapierowe” miejsce publikacji i jednocześnie rodzaj warsztatów literackich. Porządny portal, zresztą z założenia, chyba powinien być przynajmniej namiastką gazety literackiej i jednocześnie warsztatów. Do dziś uważam, że takie terminowanie na forach to była dobra droga, sporo się nauczyłam, jeszcze więcej (i to największa korzyść) oduczyłam, spotkałam wielu wartościowych ludzi, jeszcze więcej mniej wartościowych, ale nic nie dzieje się w próżni, uważam, że to był potrzebny etap. Od internetu dobrze jest zacząć, skorzystać z głosów (najczęściej niestety, nad czym ubolewam, mało wyważonych), ale kolejny etap powinien jednak wiązać się przejściem do papierowej publikacji (mam na myśli czasopisma, nie wydanie „sobie” książki). Idąc takim tropem, kilka lat temu zrezygnowałam z obecności na forach poetyckich, dziś mam jedynie stronę internetową, rodzaj wizytówki, to wszystko.

Internet wniknął w nasze życie w ciągu ostatnich lat tak mocno, że właściwie trudno dyskutować nad tym czy warto, czy nie, tak naprawdę to narzędzie jest oczywistością, tyka wszystkiego, poezji także. Przełomem było upowszechnienie sieci, następnym – google, które dały szansę sensownej i szybkiej selekcji, kolejnym są portale społecznościowe. Tam tak naprawdę dzieje się.

Sieć przede wszystkim skraca dystans, pozwala się integrować, przyspiesza, daje szansę na błyskawiczny dostęp, na dodatkową i wygodną publiczną przestrzeń, rzecz jasna, także dla frustratów, grafomanów, itd. Łatwość obwieszczania wszem i wobec wszystkiego, w tym każdej bzdury, ma niestety ciemną stronę, ale poezja się wybroni, jestem dziwnie spokojna. Zalety? Wiersz jest komunikatem, do tego przecież z natury niszowym, więc przyspieszenie, na jakie pozwala internet, jest nie do przecenienia. Portale jako warsztaty? Początkujący poeta, który zaczyna od wysłania wierszy do czasopism albo na konkursy literackie, rzadko otrzymuje odpowiedź, a internet daje mu możliwość konfrontacji, niekiedy brutalnej, ale, przy odrobinie dystansu i pokory, przydatnej. Czyli? Tak, warsztaty dla początkujących i to pod warunkiem, że umie się zachować coś na kształt zdrowego rozsądku. Wady? Zagrożenia? Dokładnie te same, które dotyczą internetu w ogóle. Pewne niebezpieczeństwo tkwi dodatkowo w zjawisku, które nazwałabym wierszową matrycą. Grupa użytkowników zaczyna sprawować na danym portalu „rząd dusz”, narzuca w mniej czy bardziej agresywny sposób jakąś „modę”. Zaczyna się grupowo chwalić i promować określone cechy pisania, zwalczać inne, tworzyć swoisty wzorzec z Sevres, zbiorową matrycę. Zazwyczaj dzieje się to w hermetycznym gronie poetów nieświadomych szerszej perspektywy. I jeszcze jedna sprawa, te same nazwiska (nicki) na kolejnych portalach, te same wiersze wklejane w kilku miejscach, te same głosy (czy to chwalące w ramach towarzyskiej wymiany grzeczności, czy nie zostawiające suchej nitki, ani na tekście, ani na autorze!). Zastanawiam się, czy nie szkoda czasu i energii.

A sam poeta w tym całym zamieszaniu? Czy przy klawiaturze, czy unplugged, dobrze, gdyby był otwarty na każdą odsłonę i każde medium literatury.

 

Jak nie dać się zwariować w zalewie grafomanii? Jak umieć dokonywać selekcji, z tej poetyckiej zwłaszcza, nadprodukcji? Polecasz jakieś autorytety – ludzi, którzy podpowiadają, wyznaczają trendy?

 

Chętnie i często powtarza się frazę Stachury, że wszystko jest poezją, każdy jest poetą, mało kto jednak pamięta jej ciąg dalszy: najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest piszący wiersze. Jeśli chodzi o komponowanie muzyki, malowanie obrazów czy rzeźbienie w marmurze, nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że można się za to brać bez przygotowania. Malarz cierpliwie ćwiczy warsztat, latami kopiuje mistrzów, studiuje anatomię, zgłębia tajniki sztuki, uczy się perspektywy, mieszania farb, itd. Czy poezja jest mniej wymagającą dziedziną sztuki? Nie sądzę. A jednak to właśnie pisanie wydaje się czymś tak oczywistym, jakby wystarczyło „przelać uczucia na papier” i mamy wiersz. Nie, nie mamy. Dla Tuwima poezja to skok barbarzyńcy, który poczuł Boga, czemu więc dla tłumów chwytających za pióro czy za klawiaturę poezja to opowieść o tym, co „w duszy gra”, do tego skonstruowana zazwyczaj w przewidywalny sposób i skrajnie banalnym językiem? Czyżby była to jedyna sztuka, w której nie potrzeba ani talentu, ani ciężkiej pracy, a wystarczy poryw serca? Podejrzane to chyba. Problem oczywiście nie tkwi w tym, że ludzie piszą. Jeśli to forma autoterapii, która podnosi im nastój czy libido, to fantastycznie. Gorzej, kiedy pojawia się pomysł, żeby publikować. Niestety grafomanii na papierze jest absurdalnie dużo. Komuś, kto ma potrzebę wejść w świat poezji, poleciłabym oczywiście zacząć od lektury znanych i uznanych, powoli wchodzić w młodą poezję, ale za pośrednictwem prasy literackiej, najlepiej różnorodnej, z czasem próbować szukać tomików kierując się nabieranym z książki na książkę wyczuciem. Autorytetów nie polecam, ale lekturę omówień książek, które pojawiają się w czasopismach literackich, umiarkowanie tak.

 

Świat nieczytanych książek... tak wygląda świat dzisiejszej poezji? A może zupełnie inaczej?
 

Na pytania, jak dziś wygląda świat poezji, jaka jest jej kondycja, co przetrwa próbę czasu, co przepadnie, odpowiedzą nasze dzieci albo wnuki. Na pewno łatwość publikacji, i tej wirtualnej, i tej na papierze, przyczynia się do niespotykanej dotąd nadprodukcji. Myślę, że gdyby tak, po tuwimowsku, sobie samemu czasem powiedzieć, że szkoda papieru i atramentu, byłoby zdrowiej. Sporo książek słusznie trafia w próżnię. Gorzej, że przepadają i te, które niosą między okładkami wartościową literaturę, a brak im siły przebicia, marketingowych sprężynek, środowiskowego wsparcia, szczęścia czy czego tam jeszcze trzeba, by zaistnieć.

W całym życiu, w każdym aspekcie zahaczamy jedynie o marne jego wycinki. Ile możemy poznać języków obcych? Jeden? Dwa? Niektórzy pięć? Brawo! Ale obecnie ludzie posługują się prawie siedmioma tysiącami języków, a każdy z nich to osobny kod, inna optyka, inne poczucie rzeczywistości. Ile zwiedzimy w ciągu całego życia krajów? Pięć? Dziesięć? Niektórzy dwadzieścia? Brawo! Ale jest ich dwieście. Ilu poznamy ludzi? Obejrzymy obrazów? Spróbujemy potraw? Pogłaszczemy psów? Warto uświadamiać sobie raz po raz, jak po wierzchu znamy ten nasz świat. Nasz. A inne?

Ale miałam mówić o książkach? Tak, świat składa się także z nieprzeczytanych książek. Czasem myślę, że może, jak u Zafóna, każdy z nas powinien obowiązkowo wybrać dla siebie jedną z nich i ocalić od zapomnienia. Ostateczny sens poezji, sens literatury, rozgrywa się przecież i tak w absolutnie intymnym wymiarze.

 

----

Wywiad pochodzi z książki „Rozmowy z piórami” autorstwa Beaty Patrycji Klary. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Marszałek z Torunia w sierpniu 2012 roku.

Kolosalne przyśpieszenie świadomości, "Rozmowy z piórami",

Beata Patrycja Klary w rozmowie z I. Fietkiewicz-Paszek

słowo Jerzego B. Zimnego o wywiadzie: Nadwyżka wrażliwości

 

 

Człowiek który popadł w zależność od języka nazywa się poetą. To nie kwestia wyboru, raczej specyficzne wyczulenie na egzystencjalne drgania, jakiś sposób postrzegania świata , jakaś obłędna pikseliada w jego oglądzie. Przez poezję próbuje się w języku wyrazić niewyrażalne, przeskakuje się więc w nowe wymiary , przy tym opuszcza oswojone. Coś więc można zyskać ale coś się traci.. Taki faustowski handel. Ale upieram się, że poezja nie jest kwestią wyboru, to nie woluntaryzm tu panuje.  Choćbyś chciał zatrzymać ruch źrenic światło już nie wpadło. Sądzę, że nie ma odwrotu. A samo bycie poetą? To jednak coś innego niż pisanie wierszy, które są wartością dodaną, efektem ubocznym , które przecież zaczyna się w niewidocznym epicentrum. Bycie poetą to raczej potrzeba zindywidualizowania metody balansu nad krawędzią, to ogranicza skłonność do stawiania pytań, podważania oczywistości , outsideryzm na wszystkich piętrach funkcjonowania między ludźmi, niedopasowanie do świata i nieustanny dyskomfort , brak skóry, która uwrażliwia na bodźce niewyczuwalne przez zwykłych ludzi. Konsekwencja takiej konstrukcji psychicznej mogą być różne abstrakcje , między innymi poezja. A ta z kolei przemnaża nadwrażliwość, wyostrza zmysły, wspiera ów specyficzny sposób wąchania świata, wzmacnia rezonans. Działa tu sprzężenie zwrotnie , dlatego wpadając w poezję, nabywamy one way ticket, jeśli niezgoda na świat i ze światem implikuje pisanie, to pisanie następnie utwierdza w niezgodzie. I tak zamyka się Teufelskreis.
Tak oto wyznaje Izabela Fietkiewicz-Paszek w wywiadzie udzielonym Beacie Patrycji Klary. Trudno się nie zgodzić z oceną i jakby wartościowaniem instytucji poety jako, że jest on człowiekiem a wiersze przez niego pisane jedynie produktem ubocznym. Nie często obserwuję tak wyważone ego, filozoficzne sformułowania czynione z dystansu na chłodno, udane próby definicji procesów psychofizycznych przez które przechodzi twórca operujący językiem. Tak, poeta to jedno, poezja zaś drugie. Czy egzystują razem? Czy próba oglądu rzeczywistości wynika z emocji, nakazu chwili. Czy jest tu jakaś kontrolą, czy są zahamowania, i czy proces tworzenia wynika z potrzeb emocjonalnych, czy jest przemyślanym nurtem w którym jawi się dzieło oczyszczone z tego co już oswojone ale oparte na tym samym gruncie tylko w innej pozie lub całkiem odmienne. Wspomniany balans nad krawędzią to nic innego jak wędrówką w ciemności, labirynt bez wyjścia skąd zaledwie kilka kroków do samounicestwienia, w najlepszym wypadku outsideryzm, świadomy lub nie. Aż się prosi tutaj przywołanie terminu życiopisanie, który Stefan Chwin określił swego czasu jako utajony nurt odnosząc się do poetów, dla których poezja była wypadkową dwóch czynników, mięsa czyli przeżycia, dotknięcia istotnego, upraszczając, tego co mamy do powiedzenia, i języka, czyli tego jak mówimy.  Dodam do tego samselowską wędrówkę w ciemnościach, w jakimś stopniu zainspirowaną Brodskim. Czy poezja jest abstrakcją, jako skutek balansowania na krawędzi, wyalienowania ze świata potocznie postrzeganego. Czy niedopasowanie i nieustanny dyskomfort to niezbędne czynniki egzystencji poety w konsekwencji których powstaje dzieło osobne, ponadczasowe, albo wyróżniające się współcześnie. Tak, historia tego dowiodła, ale inaczej, innym tempem chodzą zegary zjawisk artystycznych,  być zrozumiałym, termin to rozciągający się w czasie, podobnie jak ewolucja języka, kres tego procesu z pewnością będzie styczną z krzywą upadku cywilizacji a tym samym rozumu. Przykładem niezgody na świat i ze światem jest twórczość Andrzeja Babińskiego: samym wyzwaniem wiem nie zwyciężę, przeciąży mnie Ziemi jedno ramię .Czy jest jednak sztuka z którą nie rozdzielał by mnie czas, po utracie wszystkiego jednak można pisać własną ręką, absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga, wiem że można ale zabraknie sprawdzalności czytelniczej, zostanie po mnie twórcze serce Ziemi, lecz czyste.  Absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga? Doświadczenia fizyczne, emocjonalne, kontakt bezpośredni z przedmiotem, kontakt duchowy z ideą, widzenie materii, interpretowanie czegoś co wymaga wysiłku rozumu, wszystkich zmysłów. To miał na uwadze Babiński. Jedynie czas ujął jako pojęcie abstrakcyjne w wartościowaniu sztuki i dzieła materialnego. Czas nie powinien rozdzielać autora z jego dziełem, albowiem zabraknie sprawdzalności czytelniczej? Innego zdania był Peiper: piszemy także dla przyszłych pokoleń, a więc uniwersalizm, albo eksperyment co do którego nie ma pewności czy będzie użyteczny.  W wypowiedziach Samsela i Fietkiewicz-Paszek znajduję wiele wspólnego. Samsel ani na krok nie odchodzi od przyjętej linii programowej, jest konsekwentny w swojej ciemnej wędrówce. Natomiast Fietkiewicz-Paszek jeśli podobnie kroczy, to muszę zadać pytanie: jak w tej wędrówce  znaleźć uzasadnienie, usprawiedliwienie dla zainteresowania ekfrazą? Jak by nie było jest to inspiracja wkraczająca w czyjąś materię rozumowania, widzenia, prezentowania obrazu, tematu. Jeśli wiersz jest produktem ubocznym poety, to czym jest konieczność interpretacji, lub innego sformułowania obcego dzieła. Sama wyobraźnia, sam stan uniesienia podczas aktu twórczego, nie wystarczą. Poeta musi "zboczyć" jako, że bierze pod lupę powierzony mu materiał, a to już jest w jakimś stopniu deprawowanie własnego ducha twórczego. Tak sądzę. Może jestem w błędzie. Dlatego dyskurs uważam za przyczynek do dalszych rozważań. Co by nie mówić, rozmowy z piórami dopiero się zaczęły.

Jerzy Beniamin Zimny      

Leszek Żuliński o książce
 

Nakładem toruńskiego Wydawnictwa Adam Marszałek ukazała się książka Beaty Patrycji Klary pt. Rozmowy z piórami. Ten liczący 172 strony tom to wywiady z dwunastoma poetami: Wojciechem Borosem, Izabelą Fietkiewicz-Paszek, Genowefą Jakubowską-Fijałkowską, nieżyjącym już Kazimierzem Furmanem, Januszem Koniuszem, Joanną Lech, Joanną Mueller, Bianką Rolando, Karolem Samselem, Jerzym Suchankiem, Mirką Szychowiak i… Leszkiem Żulińskim.

Nie mogę tej książki recenzować, bowiem jestem jej „uczestnikiem”, myślę jednak, że mogę sobie pozwolić na dobre słowo pod adresem i Beaty, i jej pomysłu.

Po pierwsze, takich wywiadów dziś niewiele. Po drugie, moi koledzy tu „wywiadowani” to znakomici autorzy, o znanych już nazwiskach i dorobku, których warto wypytywać o ich poglądy, wybory i sprawy literackie. Po trzecie, ten dobór interlokutorów jest ponadpokoleniowy, co dziś – z wielką szkodą dla naszego myślenia o współczesnej poezji – jest ewenementem. Ale  pożądanym.

Proporcje wyglądają tak. Do młodych wciąż możemy zaliczyć: Borosa, Lech, Fietkiewicz, Mueller, Rolando, Samsela, do starych Jakubowską, Furmana, Koniusza, Suchanka, Szychowiak… No i mnie, rzecz jasna. Te dwa fronty zderzają się od lat ze sobą nie w dialogu, lecz raczej w opozycji. Ciężar zainteresowania i ekspansji spoczywa – co naturalne – na nowych rocznikach. Z nas, starszych, wprawdzie niektórzy (np. Jakubowska, Suchanek czy Szychowiak) mają świetną recepcję, ale tacy jak ja czy Koniusz jesteśmy już w lamusie. W tej książce nie widzę zderzenia racji, lecz samoistną refleksję nad ewolucją pokoleniową i ewolucją czasów. Tego brakowało, bowiem literatura zawsze jest ciągłością i nawet jeśli „skonfliktowaną” programami czy poetykami, to jednak jest to ciągłość wynikająca z jakichś naturalnych mechanizmów, których świadomość chyba wszystkim zainteresowanym jest potrzebna. Dlatego powtarzam: ta książka ma swój głęboki sens, jest interesująca, jest dobrym krokiem w stronę pewnych ciekawych podsumowań…

 

Leszek Żulinski

 
Leszek Żuliński - Sny o potędze
 

W świetnym wywiadzie, jaki Beata P. Klary przeprowadziła z Izą Fietkiewicz-Paszek w swej książce „Rozmowy z piórami”, poetka powiedziała: Poczytność i sukces komercyjny są możliwe, kiedy po książkę sięga tzw. masowy odbiorca. Czyli ciało obce dla

I tę myśl chcę tutaj rozwinąć... Obserwuję narastającą frustrację ludzi pióra wynikającą z coraz większej niszy, w jaką wpada nasza twórczość. Mnie jakoś ta nisza nie przeraża, nie frustruje, nie zniechęca do pisania ani drukowania. Owszem, okoliczności tzw. publicity są gorsze niż były za czasów Peerelu. Książka stała się po prostu towarem, a więc „produktem biznesowym”. Trzeba zainwestować pieniądze, by wydać nakład, a ten musi się zwrócić z nawiązką, by biznes był biznesem. Wiadomo z grubsza, jakie książki to zagwarantują, a jakie nie. Moim zdaniem niewiele także skoczyłaby sprzedaż naszych tomików poetyckich, gdyby trafiły do księgarni. Sprzedaż nadal odnosiłaby się do niskich nakładów, bo typowy czytelnik poezji nie czyta, a co czyta, to z grubsza wiemy. Istnieją więc te sektory piśmiennictwa (także w literaturze pięknej), które czeka „los niszowy”, a nie „los komercyjny”. Tak więc, jak się nie ma, co się lubi, to lubmy, co się ma.

Czy po transformacji politycznej w Polsce i kapitalizacji ustroju zaniedbano edukacje kulturalną społeczeństwa, w wyniku czego spadają jego tzw. kompetencje kulturochłonne? Owszem, spadają, ale nie wierzę, że w sektorze poezji i prozy ambitnej kompetencje te były do uratowania. Możliwości istnieją: kto chce, znajdzie i kupi taki tomik wierszy, jaki chce. Ale tych „chcących” nie jest milion i nigdy ich nie był. Teraz tzw. kultura masowa, właśnie zapewniająca obroty w sektorze wydawniczym i księgarskim, jest łatwo dostępna, nawet nachalna, ale tę przewagę ona zawsze miała. Tzw. „prosty czytelnik” dawniej też raczej sięgał po „Trędowatą” niż po „Ferdydurke”. My dziś w środowisku literackim żyjemy „inteligenckimi mitami”, których uroda stawia nas wobec swoistej fatamorgany.

Myślę, że inteligencja oddawała się lepszym lekturom w czasach PRL-u. Ale to dlatego, że „oferta komercyjna” była uboższa, więc nie wiodła nas na tanie pokuszenie. Głód książki zaspakajało to, co było na półkach, a jak na półkach pojawiła się komercja, to głód ten szybko ją polubił. Zresztą i wtedy największe nakłady miała chyba seria powieści kryminalnych „Z kluczykiem”, a nie książki Parnickiego, Truchanowskiego czy Buczkowskiego. Normalna rzecz, przeciw której niech sobie protestują pięknoduchy. Ja wolę być realistą. Poza tym w słusznie minionych czasach wydawcy nie zależeli od dochodu, jaki osiągali. Państwo dotowało wydawców, bowiem łatwiej drukowało się pieniądze. Tamten „mecenat” nie miał nic wspólnego z prawdziwym ukochaniem literatury, a raczej z modelem państwa autorytarnego i budującego sobie dobre samopoczucie właśnie pod togą mecenasa. Jak to się skończyło ekonomicznie – wiemy! Dziś mamy inny ustrój. Oczywiście: niedoskonały, ale nie da się w nim powrócić do dawnego modelu produkcji i dystrybucji książek, a postawy roszczeniowe, nawet w najbardziej szlachetnych sprawach, nie mogą dominować nad rachunkiem ekonomicznym. Moje zastrzeżenia wzbudza raczej system dotacji prowadzonych przez Ministerstwo Kultury, ale to mało istotne, bo jak Ministerstwo Kultury będzie dzieliło pieniądze według moich preferencji, to postawa roszczeniowa innych podmiotów będzie taka, jak moja teraz. Innymi słowy: dla wszystkich nie starcza!

A Parnas ciasny. Kto i dlaczego nań się dostaje (czytaj: i cudnie w księgarniach się sprzedaje), to łaska boża i skrzypce. Także siła mocy lansujących, ale w społeczeństwie wolnorynkowym reklama jest sztuką pragmatyczną i jak na razie w wierszach np. Żulińskiego pożywki dla siebie nie widzi. Tyle, że ja nie czuję się sfrustrowany.

Ma rację Iza Fietkiewicz, że czytelnik masowy jest ciałem obcym dla poezji. Za ancien reżimu w ZSRR Jewtuszenko czytywał swoje wiersze na stadionach; publiczność szalała. Ale ten model kulturowy przepadł razem z tamtą epoką – może był ersatzem, kompensacją, mirażem, które zwiędły, gdy tylko pojawiła się nowa alternatywa?

Powiem wprost: moim zdaniem miejsce poety jest w niszy. Poezja z natury rzeczy jest „sztuką intymności”, jest dla czytelnika szczególnego, osobnego w swej inności i emocjonalizmie. Siedzimy w swych katakumbach jak pierwsi chrześcijanie, ale trzymamy się mocno naszej wiary i ona daje nam siłę. Wierzymy w sens tworzenia, ono nas konstytuuje i ono otwiera nam drzwi do środowisk takich jak nasze, wcale nierzadkich, tyle że nie funkcjonujących w sferze życia konsumpcyjnego i pragmatycznego. Tak więc, Koledzy, sny o potędze odłóżmy do lamusa; piszmy z „potrzeby egzystencjalnej” i nie dla publicity i sławy.

Drzewiej lepiej bywało? A guzik prawda! Po pierwsze, nie było masowego czytelnika, bo odsetek analfabetów był ogromny. Po drugie, kultura miała najpierw charakter dworski, potem szlachecki, potem wąsko-inteligencki. W cudnej XVI-wiecznej Toskanii lud się nią karmił? W Polskim dwudziestoleciu międzywojennym – masy? Owszem, rozrastała się inteligencja, brylowała bohema – ale kto bywał u Michalika czy w Ziemiańskiej? A przeczytajcie powieść Ciury Wiktora Gomulickiego (wydaną w 1909 roku) – zobaczycie jak, pożal się Boże, żyli artyści.

Dzisiaj wszyscy umieją czytać, toteż każdy czyta, co lubi i na dodatek ma w czym wybierać. Mógłby polubić poezję? Mógłby, ale woli co innego. To jest sytuacja, który mi się podoba. I nie uważajmy, że mniej ambitny czytelnik to gorszy czytelnik. Ja znam ludzi, którzy niczego nie czytają, a są mądrzy i wspaniali. Bo pasja nie zawsze sprowadza się do książek. Wyobraźcie sobie kogoś, kto całe życie coś kolekcjonuje i jest znawcą czegokolwiek lub kogoś, kto działa na jakiejś niwie zupełnie niekulturalnej i ma wspaniałe wyniki w swojej dziedzinie. Tak więc koniec naszego nosa nie musi być końcem cudzego nosa.

Czy literatura ambitna upadnie? Jasne, że nie. Bo ją się tworzy nie z wyrachowania ani nie z „nauczenia”. Z nią się przychodzi na świat. Nie ma pokolenia bez pisarzy, bez poetów, jak świat światem. Tego nie regulują ustroje ani warunki. To jest „przymus wewnętrzny” i on się realizuje.

I to jest kwestia podstawowa. Cała reszta niesie nam grubsze lub chudsze lata, ale to bez znaczenia. Walczymy, aby „ktoś” nam nagonił czytelnika, ale ja takiego czytelnika nie chcę, wolę takiego, który sam mnie znajdzie, bo z niewiadomych powodów będzie mu to potrzebne. Ale skąd on ma wiedzieć, że ja istnieję? Dzisiaj, zwłaszcza w dobie Internetu, stało się to łatwe – kto szuka, ten znajdzie. Nie chcę machiny państwa do pomocy w tej sprawie.

Innymi słowy, jako autor nie czuję się pokrzywdzony w tych czasach.

Słyszę też coraz częściej utyskiwania na poziom współczesnej literatury pięknej. Na ogół lamentują ci, którzy przestali śledzić nowe zjawiska lub przestali je rozumieć. Także ci, którzy marzą o sukcesie, a on nieustannie zdarza się innym. Z tego rodzi się frustracja. Ale frustracja jest złym suflerem. Ona zamienia się w filtr, przez który postrzegamy bieżące życie literackie i wyłuskujemy z niego tylko to, co nas boli. Boli, bo przestaliśmy nadążać i straciliśmy przymiot obiektywizmu. Szatkujemy istniejący nas stan rzeczy według pretensji, jakie rodzi nasza alienacja. Jednak nazwijmy rzecz po imieniu: najczęściej jest to alienacja na własne życzenie. Objaw naszego nienadążania. W tym względzie pozytywnymi wzorami byli Henryk Bereza czy Andrzej K. Waśkiewicz, którzy do końca nadążali za młodymi i umieli się cieszyć literaturą „nowego języka”, na którą większość z nas głuchnie z biegiem lat. I tak zamieniamy się w tetryków, a w lustrze widzimy ginące pokolenie tych, którym odebrano starą, dobrą kulturę. Hola, Panowie, hola! Już Sędzia w „Panu Tadeuszu” narzekał na tych, co po nas wszystko psują. I jakoś wciąż powtarzamy tamto gderanie...

Ja? Ja chcę być oczywiście czytany. Ale ja nie oglądam się na rynek i nie myślę o socjotechnice autolansowania. Ja „tylko” piszę i publikuję w ramach dostępnych mi możliwości. Pisanie nie jest moim wspinaniem się ku czemukolwiek i komukolwiek – jest moją fizjologią. Cała reszta na pstrym koniu jeździ, ale niech sobie jeździ. Ja sobie piszę.

Ostatnia kwestia: czy życie kulturalne w Polsce podupadło? Ależ nie! Mamy zalew wspomnianej kultury masowej, ale też i kultura „wysoka” znajduje swoje możliwości, egidy, publiczność. Na niwie literackiej dzieje się bardzo dużo: imprezy, festiwale poezji, spotkania autorskie, niezliczona mnogość konkursów poetyckich, niezliczona liczba debiutów, publikacji itd. Tak naprawdę nic nie zamarło, tylko nasze sny o potędze rozpanoszyły się. Chcielibyśmy być „inżynierami dusz”? Ależ jesteśmy, tylko tych, które tego pragną. I może to jest najważniejsze?

 

Leszek Żulinski

 

 

 
recenzja Teresy Rudowicz
 
SPOTKANIA:
 
Gorzów
 
Warszawa
 
Szczecinek

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page