top of page

Pamiętam Ją Wysockim

 

 

 

Co jest w tych latach, co każe się ludziom pamiętać? Żaden inny czas tak zbiorowo nie naznacza, zakładając, że przechodzi się normalne fazy życiorysu, bez aberracji typu udział w powstaniu czy powódź tysiąclecia. Może fakt, że to okres najintensywniejszego po niemowlęctwie rozwoju, może ten, że stanowi on cezurę między dzieciństwem a dorosłością. Grupka młodych ludzi przechodzi razem metamorfozę, najczęściej bolesną. Po czterech latach, ci, którzy przyszli tu jako dzieci, wybiegają w dorosły świat, z Ważnymi Świadectwami w kieszeniach, z dumą, że udało się skończyć, z ulgą, że wreszcie, z przekonaniem, że mogą Wszystko. Ta pewność nigdy nie będzie już tak bezwarunkowa. Wybiegają, każdy w inną stroną. A jednak:

unoszą ze sobą wspólny eter, by całe życie podświadomie go pielęgnować; matrycę młodości, prywatny archetyp, szyfr do siebie w młodzieńczej odsłonie, unikatowy, z kodem dostępu znanym jedynie tej grupie ludzi.

Wspomnienia z liceum, fragmentaryczne, podszyte bezwiedną konfabulacją, są jak przeboje z młodości: nie pytamy o wartość, są nasze, najlepsze. I bez względu na wszystko - poruszają, wybijają z rytmu, dają poczucie osobności względem świata dzisiaj i przynależności do wtedy. Szarpią delikatne struny, dotykają miejsc, których nie ujawniamy przed najbliższymi, a bez zażenowania odkrywamy przed kimś z wtedy, z kim obiektywnie niewiele nas łączy, ale kto jest w irracjonalny sposób bliski.

Ludzie, którzy zdeterminowani rocznikiem, decyzją o wyborze szkoły, zrządzeniem losu, byli przez krótki czas razem. Ludzie, z których każdy idzie swoją drogą, broi na własne konto, gromadzi doświadczenia, które go o wieki świetlne oddalają od pozostałych i żyje w świecie, o którym reszta nie wie nic, nawiązuje przyjaźnie o stażu przekraczającym kilkukrotnie licealne lata, potrafią spotkać się przy wódce, powyciągać stare zdjęcia i historie, śmiać się do łez z tamtych numerów. Zapomnieć, że się starzeją, rozwodzą, mają problemy z ciśnieniem i kredytami. Rozmawiają o wszystkim, bez wstydu, wtapiania się w konwencje i myślenia o konsekwencjach. Jak kiedyś. Albo raczej: jak nigdy. Mogą czuć się razem, wśród swoich. Albo raczej: u siebie.

Nie umiem nie słyszeć: Własne pędy, własne liście, zapuszczamy każdy sobie i korzenie oczywiście, na wygnaniu, w kraju, w grobie, w dół, na boki, wzwyż ku słońcu, na stracenie, w prawo - w lewo. Kto pamięta, że to w końcu jedno i - to samo drzewo.

 

Lipiec 2001:

 

jakbyśmy wrócili po wakacjach. A minęło 10 lat. Zabrakło M. Będzie żałowała: męczyła ją myśl, że musi nas zobaczyć. Bo jeżdżąc po świecie, studiując, kochając, nie myślała o liceum, a od niedawna ma silną potrzebę powrotu. Powie, że za rok podporządkuje naszemu spotkaniu wszystko. I dotrze do Polski.

 

1990:

 

późne popołudnie, ciepło, które cieszy, które się zauważa, pewnie wczesna wiosna. Siedzimy na podłodze. Czekamy na zajęcia? Nie mogę pamiętać po 20 latach.

M. zna moją ignorancję w kontaktach z rosyjskim, której nie próbuję maskować ani tłumaczyć kontestacją systemu. Od początku się nie uczyłam i tak zostanie, czego kiedyś będę żałować. M. zna biegle rosyjski. Podobnie jak niemiecki i za parę lat jeszcze kilka języków. M. zna biegle rosyjski, podobnie jak matematykę, fizykę, chemię, ponieważ jest piekielnie zdolna i na tyle dojrzała, żeby już wiedzieć, czego chce. Jest pod tym względem moim przeciwieństwem.

M. zna też twórczość Wysockiego. Zafascynowana opowiada, pod jak wielkim jest wrażeniem - głosu, odwagi, legendy, charyzmy - i wyciąga z brązowej torby teksty WW. Czyta Koni priwieriedliwyje. Brzmi pięknie. Niewiele rozumiem, proszę o tłumaczenie. Nie tłumaczy mi jednak tekstu. Ona mi go opowiada.

Na korytarzu szaro; zza okna przygląda nam się ciepła wczesnowiosenność. Jesteśmy młode, przed nami tzw. całe życie. Na ten mikroklimat nakłada się opowieść o koniach. Nie w samym wierszu, w który tak naprawdę wczytam się dopiero po latach, ale w tej opowieści: jest wszystko, co wydaje się Ważne. Magia, pęd życia, głód wrażeń, tęsknota, determinacja, marzenia, sen o wolności, bieg po Niemożliwe. Daję się temu wciągać i uświadamiam sobie, że nasze czytanie Wysockiego jest czymś, co się w życiu zdarza raz. Nasze czytanie Wysockiego balansuje na granicy metafizyki.

Już wtedy, między zwrotkami, wiem, że będę to pamiętać przez całe życie. Zapomnę, gdzie była szatnia, jak się nazywał historyk, kto z klasy palił. Ale będę pamiętać wiosenne ciepło, plik kartek, iskry w oczach, niebywałą pasję. I pęd narowistych koni. I jeszcze to, że kiedy braknie powietrza, pije się wiatr i połyka mgłę.

 

 

Wrzesień 2001:

 

 

spotkałyśmy się. Wszystko było wbrew - zgubiłam jej numer komórki, ona mój zanotowała z błędem, nie miałam z kim zostawić dziecka itd. Ale udało się. Nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd u nas tego dnia taka determinacja. Po 10 latach – 2 miesiące to kosmetyczna różnica, a M. miała znów przyjechać w połowie listopada. Coś za nas chciało, żebyśmy się spotkały.

Czekała pod ratuszem, piękna, elegancka, wyjątkowa. Jak wtedy, gdy wyjeżdżała na do Niemiec. Mówiła o wszystkim. Jak tamtego popołudnia, na podłodze: obrazowo, z zaraźliwym podekscytowaniem. Że studia, że miłość, że podróże, że ślub za miesiąc, że u mamy dobrze. I że wciąż pamięta naszego Wysockiego. Umówiłyśmy się na połowę listopada.

 

5 listopada 2001:

 

telefon od mamy M. Neisseria meningitidis.

 

Dopiero po latach spróbuję o tym napisać. Po latach też, w teatrze u Jandy, rozpłaczę się na Rajskich jabłkach, kiedy Malinowski zaśpiewa nasze Konie. Jak dziecko się rozpłaczę.

M.Szadkowska-Borys

 

 

Migotania i przejaśnienia, 1 (26) 2010, kwiecień 2010

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page