top of page

Mój Paryż

 

 

 

 

Albowiem podróż jest zawsze

tam i z powrotem

/Liliane Giraudon/

 

 

 

15 lat temu to łaskawe miasto dało mi szansę emigracji z epicentrum wstrząsów, które zburzyły mi (względny i może nawet pozorny, ale jednak) spokój. Historia ma czkawkę. Dziś znów chcę się tu ewakuować, wierząc, że piorun uderzy drugi raz w to samo drzewo.

Czyli podróż - jako próba podtasu czy jak tam się ten oszukańczy trik nazywa, jako antidotum na osobiste zawirowania. I tydzień na zmajstrowanie prowizorycznego rusztowania, które powinno pomóc się dźwignąć.

 

Już w samolocie próbowałam, gdzieś na 13 kilometrze pionowo w górę, zagadać Edith. Prawie się udało. Przebudził mnie zawodowo uprzejmy steward. Chwilę później pozwoliłam myślom sprowadzić się (nomen omen) na ziemię. A może po prostu nie rozumiem mechanizmu detoksu? Może to roztrzęsienie jest akonto spokoju, docelowej równowagi ducha?

Na razie nawet pacierz kończę freudowska zmyłką: na wieki wieków zamęt.

 

*

 

Paryż (dzień pierwszy). Jeśli cokolwiek jest w stanie przeszkodzić w zażywaniu urody Wielkiego Miasta, to jest to ów nieznośny, wszechobecny, integralny jego element: ludzie.

Dobrze więc pobyć tu pozawakacyjnie, zgubić się w alternatywnych dla tych z przewodnika Pascala uliczkach, pooddychać bez obsesyjnej świadomości setek oczu naokoło i oddechów na karku, poczuć się wolnym od presji wieczornej obróbki zdjęć w photoshopie.

Nie do końca wyszło. Weekend wygonił na trawniki i pod fontanny tych, którzy nie wyjechali z miasta. Ale i tak się dało, choć fragmentarycznie, poczuć przestrzeń; wzdłuż Sekwany czy na tarasie galerii, której nazwa fonetycznie mnie na tyle przerasta, że niech zostanie może galerią z tarasem.

Albo Montmartre. Swoisty fenomen: tutejsze powietrze w niezrozumiały i niewytłumaczalny sposób wciąż przesiąknięte jest dymem z cygaretek tamtych malarzy, poetów czy choćby zwykłych obiboków. Zwykłych, ale z wtedy.

Seria kaw, leniwa perspektywa na mury oplecione winem, rozpędzony Montmartrobus forsujący brawurowo kręte uliczki - i w tej scenerii Achmatowa* w lirykach. W La Maison Rose, przy ulicy – po ichniemu brzmi ona o niebo poważniej – Wierzbowej, można się naprawdę zapomnieć. Się i innych. I dobrze.

 

*

 

Paryż - Sable (dzień trzeci). Dzień drogi. Rano tam, w południe już tu. W domu A., mojej przyjaciółki, w miejscu, o którym aż chce się pisać, któremu należy się wiele słów. Ale będzie o czymś innym - i nieinnym zarazem, o czymś specjalnym: o setkach polskich książek w tym domu emigrantki z trzydziestoletnim stażem.

Ich obecność dotarła do mnie właśnie dzisiaj, kiedy z powodów porządkowych okupują one podłogi, stoły, krzesła i - siłą rzeczy - moją uwagę. Krążą na naszych nogach (rękach?) między pokojami i po piętrach, czym przypominają, że są, swoje ważą i że trzeba się z nimi liczyć.

A może wyimek z jednej z nich? Np. cytat z Magdaleny Samozwaniec: Śmiejmy się, może nasza miłość potrwa jeszcze tylko dwa tygodnie. I tyle.

 

*

 

Czy można ciekawie i przy tym bez nadmiernego koloryzowania opisać dzień, który w całości polega na leżeniu w ogrodzie, czytaniu, sączeniu wina, spacerze wzdłuż rzeki, przy której brzegu co kilkaset metrów zamyśla się wędkarz, odpoczynku w klasztorze benedyktynów, gdzie mnisi ćwiczą śpiewy gregoriańskie?

 

*

 

Moja córeczka Różewicza. Nawet nie próbuję analizować, co się wydarzyło na linii opowiadanie-ja, ale gdyby nie czerwone światełko pt. droga Małgorzato, strzeż się egzaltacji, powiedziałabym – jestem wstrząśnięta.

 

*

 

Popołudnie z A. Spacer nieczynnymi i nieuczęszczanymi (pominąwszy jaszczurki) torami kolejowymi. Z każdym metrem tych niekończących się (czy to to samo, co dążących do nieskończoności?) szyn udawało się łagodnie wchodzić w coraz to lepszy nastrój. Kulminacyjny punkt wyprawy, a jednocześnie punkt zwrotny metamorfozy mojej kondycji psychicznej, to niewiarygodnie długi, wysoki na kilkadziesiąt metrów wiadukt; tak metafizycznie skrojony i tak bajecznie osadzony w krajobrazie, że tracę pewność, czy on mi się naprawdę przydarzył, a ja – czy naprawdę to na nim dziś leżałam.

 

Jestem nieuleczalnie zauroczona tym miejscem. Jednak Sable to dla mnie przede wszystkim A., jej pełen niesamowitości dom i tajemniczy (naprawdę, więc nie zważam na kompromitujący mnie stopień zużycia tej frazy) ogród, kończący się na brzegu rzeki - mostem. Cóż znaczy dom z ogrodem? Okazuje się, że niewiele w zestawieniu z domem z mostem.

Co można dodać? Że jest tak dobrze, że boli inaczej? Że boli z liryczną poświatą w tle? Tak. Czyli inaczej. Czyli pewnie lepiej. Inaczej czyli lepiej, przewrotna synonimiczność.

 

*

 

Sable – Paryż (dzień szósty). Podróż z Lapidarium III Kapuścińskiego. Przeczytałam (i to jest spiralny absurd - przeczytałam) złowieszczą diagnozę: Historia ludzkości zaczęła się od obrazków (rysunki naskalne w Australii, w Altamirze, w Lascaux, na Saharze) i kończy się obrazkami (telewizja, internet). Wnet okaże się, że pismo literowe, druk i książka były krótkim epizodem w historii literatury.

Tak przy okazji myślę sobie, że – paradoksalnie – w pewnym sensie mnie właśnie obrazków brakuje. Podziwiam bowiem od zawsze fenomen pamięci fotograficznej; chwilę po spotkaniu nie potrafię powiedzieć, w co rozmówca był ubrany, czy miał okulary, przytył, zmienił uczesanie. Zawstydza mnie to upośledzenie, nie mniej chyba niż np. gapowatość finansowa, czyli absolutny brak orientacji w dziedzinie cen czy (i tu chyba osiągam szczyt czegoś à la hippisowski luz) wysokości moich poborów.

Pamięć wzrokową zastępuje mi (i musi skutecznie kompensować ten brak) pamięć wrażeń. Tak jakby na kliszy utrwalał się zamiast faktów - towarzyszący im klimat, zamiast konkretnej faktury, kształtu, koloru - zapis odczuć przez nie wywołanych.

Tak czy owak, pamięć zawsze w jakiś sposób filtruje rzeczywistość, za nic mając przy tej selekcji prawdę obiektywną, czymkolwiek ten pleonazm by tak naprawdę nie był.

 

Czy wobec tego pamięć, która zgubi wielkość, kolor i kształt mostu, a w zamian zostawi mi ten właśnie – jednorazowy, niepowtarzalny, unikatowy - zachwyt, jest gorsza?

A jeśli z wczorajszego leżenia na tarasie zostanie posmak różowego wina, zapach grillowanego mięsa (rzeka, okazuje się, niesie nie tylko głosy!), ciepło prawie jak lipcowe i żal po Mojej córeczce? Czy to mało, żeby kiedyś zatęsknić do tego miejsca?

 

*

 

Dobrze, że Paryż po raz czwarty. Nie czuję już krzywdzącej dla tego miasta presji pt. Mona Lisa czy Łuk Triumfalny. Mogę bez frustrujących objawów Zespołu Nienasyconego Turysty godzinami spacerować po dzielnicy żydowskiej, bez pośpiechu spijać Chardonnay w narożnej knajpce i jak dziecko cieszyć się z jej nazwy: Śpiew Samogłosek.

Przeczuwam, że tę właśnie radość długo zapamiętam. Może nawet chwilę dłużej niż czarujący uśmiech bodyguarda w jarmułce. W muzeum judaizmu, rzecz jasna.

 

*

 

Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, latem 1993, świeżo po obejrzeniu Camille Claudel z Isabelle Adjani, przywiozłam ze sobą ogromny apetyt na wizytę w muzeum Rodina. Nie udało się wtedy wcisnąć tego punktu miedzy Luwr, Wersal, Pigalle etc. Historia powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Zaczęłam to nieodwiedzenie Rodina traktować jak wrzucanie grosza do fontanny: kiedyś jeszcze tu wrócę.

 

Najdziwaczniejszą cechą rzeczywistości jest to, że ukradkiem zbacza nagle o centymetr od wyznaczonego kursu. Wygląda to na rodzaj cichej zmowy we wszechświecie. Jabłko lub pomarańcza są na tyle okrągłe, że można je nazwać okrągłymi, ale tak naprawdę ich okrągłość pozostawia wiele do życzenia. Wszędzie napotykamy ten element nieobliczalności. Umyka on uwadze racjonalistów, ale ostatecznie zawsze wychodzi na jaw. Czytam w Ortodoksji Gilberta K. Chestertona.

A co dzisiaj? 77, rue de Varenne, Musée Rodin.

 

*

 

Paryż – Katowice – Dom (dzień ostatni). Na ile okoliczności podróży szkicują jej jednorazowy charakter? Za oknem: -59, przed oczami: Inwazja i inne wiersze, w fotelu obok: nachalnie spragniona rozmowy dziewczyna. „O! Pani czyta wiersze? Ja też. A kogo pani czyta? Maliszewski? Nie znam. Ja Szymborską lubię i ks. Jana. Raczej nawet więcej ks. Jana, bo to bardziej o życiu.” Więcej. Bo to bardziej o życiu. Tak, ja najwyraźniej wolę mniej o życiu. Chyba, że czytam nad głową: life vest under your seat. Wtedy wolę więcej.

 

Próbowałam pisać na torbie awaryjnej, walcząc jednocześnie z pokusą pogłaskania po łysinie Murzyna siedzącego przede mną. Boże, dlaczego tak nieracjonalna, żeby nie absurdalna, potrzeba może organizować myślenie dorosłej kobiety?

W chwili, gdy uświadomiłam sobie, że gdyby jednak udało mi się coś dobrego napisać, powinnam to złożyć w czarnej skrzynce (w razie czego - dla syna), a to jednak byłoby kłopotliwe, zarzuciłam pisanie na rzecz łysiny. I na rzecz myślenia. Np. o tym, że czarne skrzynki tak naprawdę są jaskrawo-pomarańczowe, aby łatwiej było je znaleźć wśród szczątków samolotu. Ot, refleksje kilka kilometrów nad twardym gruntem.

 

*

 

Lot. Zaledwie 2 godziny. A jednak cała podróż od wyjścia z domu do wejścia do domu to ponad 14 godzin, licząc czas spędzony w autobusach, w metrze, w pociągu, na lotnisku etc. Niby irytujące. A jednak, jeśli się nad samym zjawiskiem powrotu wnikliwiej pochylić, nie powinien on być w żadnym razie bezbolesną teleportacją, należy mieć czas na przestawienie się, na przejście z tam do tu, ergo: zmianę niemal na poziomie metabolicznym. Pomijając już Staffowe: większą rozkoszą podróż niż przybycie.

Czytam u Kapuścińskiego: Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca.

 

Chyba spokojniejsza, wracam.

 

 

 

 

* Ten tomik wpadł mi w ręce jako pierwszy - równie dobrze mogłam dać dzisiaj nowe życie Dostojewskiemu czy Grochowiakowi. Odwieczna dychotomia przypadek-przeznaczenie nawet w tym wyborze(?) zdaje się podśmiewać ze mnie. Ale tym razem nie złowieszczo, raczej pobłażliwie.

 

M.Szadkowska-Borys

 

 

Migotania i przejaśnienia, 2 (23) 2009, maj 2009

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page