top of page

Trąba nas niesie.

I niesie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Małgorzata z impetem i z ulgą zrzuciła z siebie biurowy mundurek, odłożyła w kąt pióro (wyczyściwszy tym samym jaźń z behawiorystycznych okoliczności jednoznacznie wiodących do gospodarki słowem) i wybrała się na zasłużone (niezwykle wzmacniający to epitet) wakacje. Miały one pozwolić przede wszystkim, ponowocześnie sprawy ujmując, zresetować umysł przeciążony permanentną bliskością spraw i ludzi oraz zaangażowaniem w plątaniny historii, które – nawet jeśli jedynie oglądane i spisywane – podgryzają emocje. Kilkaset kilometrów, które trzeba pokonać, by dotrzeć do morza, to znacznie więcej niż podróżna męka. To zapowiedź odmiennego rytmu dnia, preludium do nowego kontekstu, po którym można się spodziewać, że uzdrowi i ducha, i wątpia, to wreszcie strefa buforowa między szarpaną codziennością i obietnicą spokoju. Poza tym – pięknie jest być w drodze, homo viator spełnia się współcześnie choćby pomiędzy bramkami na A1.

Beztroska podróż w towarzystwie dwóch przyjaciółek na tyłach auta i Kabaretu Starszych Panów w głośnikach nabrała niestety w momencie zupełnie innego charakteru. Jak w klasycznym i z wysokiej półki horrorze przez kilka chwil niewiadomo skąd wybija złe. Trudno sobie uświadomić nie tylko, spod jakiej szafy, ale i co się wychyli. Tak powinien działać profesjonalny koszmar: niewidoczny, nieuchwytny, przejmujący i niemożliwy do nazwania. I tak działał.

Zacinający (zacięty?) deszcz w jednej chwili przestał padać, silny wiatr się uspokoił, niebo nienaturalnie pojaśniało. Coś jednak szczególnie mocno niepokoiło, uświadomiłam to sobie dopiero po kilku sekundach, otóż w przeciwieństwie do nagle pogodnego nieba przed nami, to w lusterku wstecznym było zupełnie czarne. Taki naoczny dowód na prawdziwość ciszy przed burzą, może w ogóle na prawdziwość? Był to bowiem nie tylko widok niepokojący, ale w jakiś sposób piękny i intensywny. Niósł zapowiedź czegoś groźnego, ale i niezwykłego. Pogodny horyzont i całkowity mrok w lustrze, ta sprzeczność buduje ciekawą metaforę, a w rzeczywistości niestety nieuchronnie oznacza nadejście tornada.

Najpierw w powietrzu – kilkaset metrów od naszego auta – zarysował się znany z amerykańskich filmów lejkowaty kształt. Zanim zdałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji, był zachwyt, żarty, ciekawość i nawet zdjęcie. Nastrój szybko się zmienił, chyba na widok chmary ptaków „wkręconych” w tornado (wpuszczonych w trąbę?), bezwładnie krążących (właściwie „krążonych”) w jakimś obłędnym tempie.

Po chwili w powietrzu pojawiły się deski, gałęzie, jakieś płachty, fragmenty dachów, trudno powiedzieć co jeszcze, ale widok był przerażający, szczególnie, że całe to wirujące towarzystwo zmierzało w stronę naszego auta. Autostrada na szczęście biegnie z dala od drzew, nie było więc ryzyka, że przygniecie nas konar, a w razie bezpośredniego kontaktu z trąbą, była szansa, że przelecimy po w miarę płaskim terenie kilka metrów, może w jakimś półobrocie, ale taki axel, walley czy inny jelonek nie oznaczałby jeszcze dramatu. Nie mogłam zbyt aktywnie brać udziału w rzeczowych skądinąd rozważaniach moich towarzyszek niedoli i ich barwnych symulacjach, ponieważ coraz trudniej było utrzymać kierownicę i tym samym tor jazdy. A jedno było pewne, tornado pędzi w naszą stronę, więc czym prędzej się wydostaniemy z pola jego rażenia, tym dla nas bezpieczniej. Wydostałyśmy się, z trudem i na granicy paniki. Trąba robiła swoje dalej, ale ja oglądałam ją tylko już w lusterku wstecznym. Jednak nie oznaczało to końca problemów, z nieba runął z impetem grad – kawałki lodu wielkości kurzych jaj uderzały w auto. Do dziś nie rozumiem, jak to się stało, że nie potłukły szyb, że jedyne ślady tej nawałnicy to kilka zdrapek lakieru i ledwo widoczne wgniecenia maski. Grad to nie tylko wielkie i twarde jak kamień kawały lodu, ale także siła uderzenia, nie trudno sobie wyobrazić, co działoby się z nami, gdyby szyby auta nie okazały się chwilowo pancerne.

 

Trąba się wytrąbiła, grad się wygradził. Z telewizji dowiedziałyśmy się o skali spustoszeń, jakie poczyniło „nasze” tornado. Dla mieszkańców miejscowości, przez które było uprzejme przejść, czas z pewnością już się podzielił na to, co przed i co po. My dojechałyśmy bezpiecznie do domu, więc wszystko pozornie wróciło do przedtrąbowej normy. Ale nagłość i namacalna bliskość tego zdarzenia, jego przy skórze odczuwalna nieuchronność, nasza bezradność i jakiś pierwotny strach, którego nie da się oddać słowami, przesunęły coś w obrazie, może nieznacznie, może nawet niezauważalnie, bo przecież tzw. życie toczy się dalej. Ale coś dotąd abstrakcyjnego, co było wyobrażeniem budowanym na scenach z filmów katastroficznych, oglądanym zawsze z perspektywy bezpiecznego mieszkania, przybrało realną postać. Można powiedzieć, że platońska idea trąby zmaterializowała się dla nas tego dnia w sposób, który cynicznie przypomniał banalną skądinąd prawdę o naszej kruchości, o tym, jak bezradni jesteśmy wobec żywiołu, jak znaczymy nic.

I taka raz wyrwana z potencjalnego bytu i urealniona trąba właściwie nigdy nie ustaje. Działa z wektorem odwrotnym do efektu motyla, a przecież równie dalekosiężnym. Powietrze drży więc dalej. Czasem złapie za gardło kiedy się jedzie w zatłoczonej windzie, czasem mało przyjaźnie spojrzy zza człekokształtnego drzewa. W każdym razie za sprawą trąby złe spod szafy jest bogatsze o kolejną maskę.

 

Małgorzata Szadkowska-Borys

31 sierpnia 2012

 

 

Migotania nr 3 (36) 2012

 

© 2023 by Coach.Corp. All rights reserved.

bottom of page